środa, 26 listopada 2014

11/26/2014

Pies ma się coraz lepiej, a tym czasem okazało się, że najprawdopodobniej źródłem kleszcza były kozy, które co jakiś czas przychodzą na dziko i pasą się za naszym ogrodzeniem. Wyszło też na jaw, że kozy obgryzły nam świerki do gołego, jeden z nich raczej nie przetrwa, Co za kozy!

A propos kozy, mamy kolejną fascynację językową, Sandra nie rozumie, dlaczego to, co czasami wydłubie sobie z nosa i to co biega po łące, mama nazywa "kozą". Tym bardziej, że po rumuńsku jedno z drugim w żaden sposób się nie łączy. Niestety nie przychodzi mi żadne rozsądne wytłumaczenie, dlaczego zaschnietą wydzielinę z nosa potocznie nazywamy "kozą". Franek natomiast nie rozumie dlaczego na ładną dziewczynę, niektórzy powiedzą: "niezła koza" (chociaż teraz to chyba przeżytek, ale ja pamiętam że słyszałam takie określenie). Trzy razy koza i każda inna!

Zostały nam trzy dni do wakacji, krótkich, bo krótkich, ale wakacji O Matko jak się cieszę! Wcale ich nie planowaliśmy, ale tak się wszystko poukładało, że przecież nie odmówimy jak nas ktoś tak miło zaprasza, Tak oto jedziemy, wszyscy, to znaczy my i Sandra... jeszcze tylko milion spraw do załatwienia, znowu z językiem na brodzie i w pośpiechu, ale z uśmiechem, pakowanie i siuuuuuu za ocean.

poniedziałek, 24 listopada 2014

11/24/2014

O babesiosis canum, bo to nie żarty... o kleszczach i truskawkach

Niecałe dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie sąsiad i powiedział, że znalazł martwego psa. Nie powiedział przy tym, o jakiego psa chodzi, więc na chwilę zamarło mi serce, ale nie, to nie nasz tylko jego. Nagle, z dnia na dzień. Cholera jasna, już jednemu sąsiadowi zdechł nagle pies i wtedy podejrzewaliśmy otrucie, teraz drugi? To oznaczałoby, że ktoś wrzucił mu truciznę przez ogrodzenie, na dodatek musiałby wiedzieć gdzie rzucać, bo to kawał muru i nie ma jak zobaczyć gdzie jest pies. Niby nierealne, ale spanikowałam. Na noc wypuszczałam psy żeby biegały wolno po ogrodzie, bo jak biegają, to jest mniejsze prawdopodobieństwo, że znajdą truciznę, tak sobie wydedukowałam.

W zeszłą środę dzwoni nasza niania, że jeden z psów dziwnie się zachowuje, to znaczy jest smutny. Niby nic dziwnego, ale nasz golden nie bywa smutny, chyba że jest chory, albo... OTRUTY! Rany Boskie! Jadę do domu.

Pies faktycznie ledwo ciepły, jedziemy do lekarza, nos zimny i mokry, może nie jest źle... po drodze zrobił nawet siku pod latarnią jak zawsze, tylko to siku jakies takie brązowe... i to okazał się klucz do poszukiwań diagnozy.

Badanie krwi ostatecznie potwierdziło pierwsze podejrzenia, babeszjoza, spowodowana ukąszeniem kleszcza. Kleszcza? W listopadzie? Nie za zimno na takie zwierzątka? Okazuje się że nie, i mimo specjalnej obroży i frontlina złośliwy kleszcz się przyplątał.

Pierwsze 24 godziny były ciężkie, mimo leków i kroplówki, wcale nie było lepiej i chociaż wątroby jeszcze babeszjoza nie zaatakowała, to nerki już były niewydolne. Czuwaliśmy przy nim na zmianę w garażu, ja, Franek i wilk (zdrowy jak ryba, ale na wszelki wypadek też dostał antidotum). W drugiej dobie czułam, że idzie mu na życie, ale dopiero w sobotę zaczął jeść i merdać ogonen, Uffff am scapat! Będzie żył.

No ale naprawdę, kto by pomyślał, że kleszcz? Jestem przekonana, że pies sąsiada miał to samo, tylko oni się nie zorientowali w porę.

W ten oto sposób przestałam być odporna na kleszczową paranoję.
Ale przy okazji wyjaśniła mi się jedna kwestia językowa, bo do tej pory myśłałam, że capusa (czyt. kapusza) po rumuńsku to pchła, a nie, bo to kleszcz. Pchły to purici (czyt. puriczi). Kiedyś pisałam już, że w rumuńskim mylą mi się niektóre wyrazy, jak np. capusa (kapusza) i capsuna (kapszuna), tylko to drugie to truskawka, więc nie raz zdarzyło mi się powiedzieć, że w Polsce jada się więcej kleszczy niż w Rumunii. Tak...
To w takim razie, dobrego tygodnia!

poniedziałek, 17 listopada 2014

11/17/2014

Jeszcze słowo o polityce...
Wszystko wskazuje na to, że drugą turę wyborów prezydenckich w Rumunii wygrał Klaus Iohannis i to z przewagą prawie 10 punktów procentowych! Kto by pomyślał!?

Jeszcze w piątek, żartobliwy wierszyk przesyłany SMSem: "Klaus, Klaus scapa-ne de Mickey Mouse" (tłum.: "Klaus, Klaus, wybaw nas od Myszki Miki", bo wg. niektórych Victor Ponta przypomina właśnie Mickey Mouse, tylko mu uszu brakuje, ale zawsze można domalować... zdjęcie znalezione w internecie) wielu wydawał się być pobożnym życzeniem, a tu proszę bardzo... jednak Rumuni są gotowi na zmiany.

Wg komentatorów, Iohannisowi pomogły afery korupcyjne z udziałem rządzącej partii, kótre ostatnio wypływay na świato dzienne i zamieszanie z głosowaniem za granicą, bo przecież pierwszą turę zdecydowanie wygrał Ponta...

W drugiej turze lokale za granicą miały być lepiej przygotowane, ale znowu frekwencja wyborcza zaskoczyła komisje i w efekcie znowu ustawiły się kilometrowe kolejki przed lokalami wyborczymi w Londynie, Monahium i Paryżu. W Turynie niektórzy przyszli już w nocy i czekali na otwarcie lokali wyborczych, wszystko dlatego, żeby mieć pewność, że uda im sie zagłosować. Determinacja godna podziwu... bo nie wiem czy mi chciałoby się stać osiem godzin, żeby oddać głos.

Niektórzy twierdzą, że porażka socjaldemokratów otwiera nowy rozdział w historii Rumunii, Nie wierzę, że zmainy pojawią się jutro, bo do tego potrzeba czasu i ludzi, ale życzę panu Iohannisowi wszystkiego najlepszego i mam nadzieję, że nie okaże się diaboliczną kreaturą z grafitti (zdjęcie z internetu) lub wilkiem w owczej skórze.

piątek, 14 listopada 2014

11/14/2014

Jesień w najbardziej jesiennym wydaniu, jest szaro, wietrznie i mokro, najlepiej to się schować w kącie przeczekać...
... tak jak ten pies, który absolutnie nie przejmował się stojącymi nad nim ludźmi w kolejce po bilety wstępu do zamku Bran (to tam narodziła się legenda Draculi). Jego pozycja odzwierciedla moje samopoczucie, dlatego go wkleiłam. 
Chodnika nie widać, bo przykryły go liście kasztanowców, które gniją i wydają taki charakterystyczny jesienny zapach. Trudno o optymizm... I sny miałam jakieś głupie, pomieszanie przeszłości, teraźniejszości i obejrzanego wieczorem filmu.

Postanowiłam wczoraj zrobić kopytka, moja babcia od strony taty była mistrzynią kopytek, w jej wykonaniu, to było takie proste... powinnam mieć TO we krwi, ale wyszły mi bezkształtne kluski o bliżej nieokreślonym smaku, na szczęście sos pieczarkowy i wołowina, którą gotowałm mniej więcej trzy godziny, żeby zmiekła, uratowały kolację. I ogórki kiszone też uratowały. O zupie z dyni wolę nie wspominać, nie wiem co mnie podkusiło i zamiast soku pomarańczowego, dodałam cytryny, potem słodziłam, potem soliłam i pieprzyłam.... i tak właśnie spieprzyłam. Terapeutyczna funkcja gotowania, nie zadziałała... Nie wiem co dziś, naleśniki ze szpinakiem i ricottą, czy curry z kurczakiem i dynią, bo mam jeszcze 3/4 dyni w lodówce i nie wiem co z nią zrobić, na zupę się chwilowo obraziłam, a wersja na słodko odpada, bo nikt z nas nie lubi, jesteśmy dziwni, Sandra nie lubi czekolady i mało kto to rozumie, a Franek lubi tylko jeden rodzaj ciasteczek.

A poza tym to w moim pokoju czai się dziś wampir energetyczny. Upiorna kobieta, lekko opasła, w opietej sukiencie z dzianiny, przez kwadrans, darła kartkę papieru na mniejsze kawałki. I skrada się, w kozakach na szpilkach, dotykając po drodze każdej szafki i biurka. Brrrrr. Na niczym nie mogę sie skupić w jej obecności, tak jakby powietrze, które wydycha bylo toksyczne i blokowało mi synapsy. Na szczęście to tylko dziś, przeżyję, mimo tego, ze organizowane przez nią spotkanie w pokoju obok, blokuje mi dostęp do łazienki.

Jutro weekend, mój nowy windows twierdzi, że słoneczny, zobaczymy.  

wtorek, 11 listopada 2014

11/11/2014

"Cóż tam, panie w polityce? Chińcyki trzymają się mocno!?" - jakie to ponadczasowe... ale to przypomnienie z "Wesela" nie z okazji dzisiejszego Święta Niepodległości, tylko dlatego, że w końcu wypadałoby napisać kilka słów o wyborach prezydenckich w Rumunii.

Pierwsza tura za nami (02/11), nie obyło się bez skandalu, bo lokale wyborcze poza granicami kraju okazały się być nieprzygotowane na wysoką frekfencję wyborczą. Przed lokalami w Paryżu, Londynie i Monachium ustawiały się gigantyczne kolejki, a o godzinie dwudziestej zamykano ludziom drzwi przed nosem, niektórzy stali po sześć godzin żeby zagłosować. Czy zorganizowanie głosowania za granicą jest naprawdę takie trudne? Prawica twierdzi, że to był zamierzony zabieg rządzącej lewicy, bo z badań wynika, że emigranci mają przeważnie poglądy prawicowe. Socjaliści (czyli obecna partia rządząca, z premierem Victorem Ponta na czele i jednocześnie kandydatem na prezydenta) bronią się i tłumaczą danymi statystycznymi z ubiegłych lat, mówią że to przypadek... przypadek czy nie, Minister Spraw Zagranicznych podał się do dymisji, ale wydaje mi się, że to była decyzja, która miała zamknąć usta niezadowolonym, a i tak niczego nie zmieni... zobaczymy, druga tura już w niedzielę.

W drugiej turze zmierzą się Victor Ponta i Klaus Iohannis. Podejrzewam, że wygra Ponta (w pierwszej turze miał ponad 40% glosów, podczas gdy Iohanins nieco ponad 30%)... trochę szkoda, bo wydaje mi się, że pan Iohanis byłby dobrym prezydentem, innym niż ci dotychczasowi.
Klaus Iohannis nie jest politykiem, przez ostatnie lata był prezydentem miasta Sibiu (bardzo udanym prezydentem), pochodzi z rodziny Niemców z Transylwanii (jak Herta Muller), z jego wypowiedzi wynika, że ma głowę na karku, ale myślę że Rumuni nie są gotowi na prezydenta z niemieckimi korzeniami i (o zgrozo!) protestanta... chociaż nie wiem czemu, bo przecież król Karol I (i jego następcy) był z rodu Hohenzollern-Sigmaringów, więc niemieckie pochodzenie to nie żadna nowość w rumuńskiej polityce.

A swoją drogą. to nie dokońca zgadzam się z prawem wyborczym, bo to jednak trochę bez sensu, że mogę brać udział w polskich wyborach, ale nie mam prawa decydować o przyszłości kraju w którym żyję, płacę podatki i najprawdopodobniej żyć będę.

poniedziałek, 10 listopada 2014

11/10/2014

O migrenie, przepięknej niedzieli, ryżu z grzybami po azjatycku i osiołku

Od zeszłego tygodnia tkwiliśmy w postanowieniu, że spędzimy powolny weekend ze znajomymi w górach, no i prawie nam się udało, tzn. niedziela była powolna, słoneczna i ciepła, nie pamiętam czy kiedykolwiek chodziłam w listopadzie po lesie w krótkim rękawku... ale zanim dojechaliśmy tam w sobotę po południu... w piątek ganiałam z wywieszonym językiem, żeby wszystko pozałatwiać, a jak mi się w końcu udało, przeżyłam jedną z najgorszych nocy w moim życiu, naprawdę z piątku na sobotę, myślałam że umrę z bólu głowy, jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam, nie byłam w stanie mówić, nie wspominając o pójściu do łazienki, koszmar. Dziś jeszcze mi trochę szumi w uszach, ale przynajmniej mogę funkcjonowac, nie wiem skąd ta migrena, osobiście obwiniam kręgosłup, umówiłam się z fizjoterapeutą na środę. Ale nie o tym miałam, tylko o ryżu z grzybami, który poznałam wczoraj, nie mogę uwierzyć, że mi smakował, bo ja przecież nie jem grzybów bo mi śmierdzą... a tu proszę bardzo... pomysł na obiad z Azji, prosty i przyjemny.

Porcja dla 4 osób (albo dwóch bardzo głodnych):
1 szklanka ryżu
1 puszka pieczarek (najwyklejszych, krojonych, nie całych, moga być też i surowe, pewnie nawet byłyby lepsze, tylko nie potrafie powiedzieć ile ich powinno być)
1 średnia cebula
1 porządna garść migdałów
2 ząbki czosnku
2 łyżki masła
3 łyżki sosu sojowego (słony, nie słodki)

Zaczynamy od ryżu, gotujemy normalnie, w wodzie z odrobiną soli. Cebulę i czosnek kroimy w drobną kostkę, podsmażamy na patelni z 1 łyżką masła i odstawiamy na bok. Na drugiej patelni, albo na tej samej, tylko trzeba najpierw usunąć cebulę, roztapiamy drugą łyżkę masła i wrzucamy odcedzone pieczarki. Cały myk polega na tym, że tych pieczarek nie wolno przykrywać (bo się zrobi ciapa, a mają być suchutkie) tylko trzeba powolutku obsmażać cały czas mieszając. Nie wiem dokładnie ile, na oko z 10 minut. Do pieczrek, jak już będą dobrze podsmażone, dodajemy cebulę i mieszamy. W między czasie kruszymy migdały (najlepiej w moździeżu, ale jak ktoś nie ma, to tłuczkiem do mięsa, przez torebkę foliową, tak trochę je kruszymy, nie na miazgę) i wrzucamy je do pieczrek z cebulą, mieszmy i podlewamy sosem sojowym, napisałam, że 3 łyżki, ale tak naprawdę to kwestia smaku, można dodać i 4 albo i 5. W tym czasie ryż już powinien być gotowy, więc dodajemy ryż, mieszmy, trzymamy na wolnym ogniu jeszcze 2-3 minuty i podajemy. Voila!
Jak dla mnie, rewelacja, najbardziej smakował mi sam ryż, ale można podawać z pokrojoną w paseczki, podsmażoną wieprzowiną albo piersią kurczaka lub indyka. Zdjęć nie mam, bo mój telefon pojechał do Polski na przeszczep szybki lub całkowitą wymianę i nie mam czym robić dokumentacji od ręki. 

A tak na serio... czuję, że jestem zmęczona, wrzesień i październik minęły mi w pół sekundy, osiągam szczyt przeładowania, marchewką są krótkie wakacje na koniec listopada, ale słowo daję, ledwo ciągnę, kręgosłup, kręgosłupem, ale to pewnie stąd ten ból głowy, mimo weekendu jestem dziś zmęczonym osiołkiem i bardzo żałuję, że nie ma mnie tam, na leśniej polanie, gdzie byłam wczoraj...

PS. Dla poprawy humoru: "berek" po rumuńsku to LAPSZA (pisze się: leapsa), co tak naprawdę oznacza uderzenie otwartą dłonią, a dłoń po rumuńsku to... PALMA. Dać komuś palmę (a da o palma cuiva), to nic innego jak kogoś uderzyć, samo słowo palma, może oznaczać policzek (od spoliczkować). Czyż to nie wspaniały język? :)

środa, 5 listopada 2014

11/05/2014

Dziś będzie na słodko...'kurtoskalaks' kojarzy mi się z Rumunią, bo tutaj jadłam go po raz pierwszy, ale podejrzewam, że nie jeden Węgier, Czech a nawet Słowak, mógłby sie na mnie za to skojarzenie śmiertelnie obrazić... ale o co chodzi?
O pyszne, cieniutkie ciasto w kształcie walca z dzurą w środku: kürtöskalács, trdlenik lub cozonac secuiesc, wszystko jedno gdzie, to jest to samo, drożdżowe ciasto, którego sekret tkwi w sposobie pieczenia (tak mi się wydaje)
Surowe ciasto owija się na specjalnej, drewnianej walcowatej formie i piecze obracając nad grillem, na koniec posypuje się cukrem, cynamonem lub orzeszkami, do wyboru do koloru. Jest wspaniałe, najlepiej smakuje jeszcze na ciepło. 

Węgrzy twierdzą, że to ich tradycyjny wypiek, Czesi, że nie, bo tredlik jest 'starocesky', w Rumunii jest dostępny na prawie każdym parkingu w Transylwanii (i stąd go znam), a w Bukareszcie na przeciwko wejścia do Makro ;)

Wikipedia podaje, że kürtöskalács jest tradycyjnym wypiekiem dostepnym na węgierskojęzycznych obszarach Europy (bardzo dyplomatyczne), natomiast trdlenik jest słodkim ciastem pochodzącym ze Słowacji... Rumunii o Słowakach nie wspominają ani słowem, ale nie odcinają się od węgierskiego pochodzenia tego ciasta i na (ewentualnym) opakowaniu (w zasadzie to opakowania najczęściej nie ma, tylko papier lub folia, bo 'kurtoskalaksa' zjada się na miejscu, natychmiast i w sklepach jest niedostępny, ale Ci pod Makro w Bukareszcie, mają już swoją markę, więc proszę bardzo...) podają obie wersje językowe:
Jeśli jeszcze go nie znacie, to jest to absolutnie obowiązkowa pozycja, wszystko jedno czy będziecie w Pradze, Budapeszcie, czy na serpentynach Transylwanii.