poniedziałek, 22 grudnia 2014

12/22/2014

Święta za dwa dni, a jak Święta to pierniczki...


Co prawda zamiast przyprawy do pierniczków użyłam przyprawy do grzanego wina i cynamonu, ale i tak wyszły dobre. Na dodatek, pierwszy raz robiłam lukier i odkryłam że pierniczki można zdobić przy pomocy strzykawki (fot. 7), znakomity pomysł, co ja bym zrobiła bez internetu to naprawdę nie wiem ;)))

Moje weekendowe poczynania kulinarne opiszę może później, bo działo się, a teraz jeszcze tyle rzeczy do załatwienia i wszystko na ostatnią chwilę.

PS. Największym miłośnikiem moich pierniczków była Sandra,

wtorek, 16 grudnia 2014

12/15/2014

Wróciliśmy. Szczęśliwi, trochę opaleni, troche kaszlący i fizycznie zmęczeni do granic możliwości, przynajmniej ja. Samotny lot transatlantycki z dzieckiem do miejsca, w którym się wcześniej nie było, jest wyzwaniem. (Dalczego samotny, skoro byliśmy razem? A to już taka logistyka specjalna Franka, bo łączył przyjemne z pożytecznym.) Byłam dobrze przygotowana, w końcu Sandra lata ze mną od czwartego miesiąca życia, ale kaszel, katar i sraczka u dziecka w trakcie dziewięciogodzinnego lotu, to za dużo nawet dla mnie.
Ale potem... potem było już tylko lepiej, ciepły wiatr od oceanu, mewy i zamki z piasku.

Wróciliśmy do szarego i mokrego Bukaresztu, ale to nic, bo ten tydzień na słońcu mnie naładował i przygotował na zimową zawieruchę. Nawet Święta mi nie straszne, chociaż będą bez moich rodziców, ale cieszę się, mimo wszystko.

W najbliższy weekend dwa razy goście, nasze tradycyjne już Christmas Party a la maison, urobię się po pachy, ale cieszę się, no naprawdę się cieszę na ten weekend, chyba zupełnie mi odbiło, albo jeszcze w pełni nie jestem świadoma, co oznacza kolacja dla 12 doroslych i szóski dzieci. Ahoj przygodo! :)

środa, 26 listopada 2014

11/26/2014

Pies ma się coraz lepiej, a tym czasem okazało się, że najprawdopodobniej źródłem kleszcza były kozy, które co jakiś czas przychodzą na dziko i pasą się za naszym ogrodzeniem. Wyszło też na jaw, że kozy obgryzły nam świerki do gołego, jeden z nich raczej nie przetrwa, Co za kozy!

A propos kozy, mamy kolejną fascynację językową, Sandra nie rozumie, dlaczego to, co czasami wydłubie sobie z nosa i to co biega po łące, mama nazywa "kozą". Tym bardziej, że po rumuńsku jedno z drugim w żaden sposób się nie łączy. Niestety nie przychodzi mi żadne rozsądne wytłumaczenie, dlaczego zaschnietą wydzielinę z nosa potocznie nazywamy "kozą". Franek natomiast nie rozumie dlaczego na ładną dziewczynę, niektórzy powiedzą: "niezła koza" (chociaż teraz to chyba przeżytek, ale ja pamiętam że słyszałam takie określenie). Trzy razy koza i każda inna!

Zostały nam trzy dni do wakacji, krótkich, bo krótkich, ale wakacji O Matko jak się cieszę! Wcale ich nie planowaliśmy, ale tak się wszystko poukładało, że przecież nie odmówimy jak nas ktoś tak miło zaprasza, Tak oto jedziemy, wszyscy, to znaczy my i Sandra... jeszcze tylko milion spraw do załatwienia, znowu z językiem na brodzie i w pośpiechu, ale z uśmiechem, pakowanie i siuuuuuu za ocean.

poniedziałek, 24 listopada 2014

11/24/2014

O babesiosis canum, bo to nie żarty... o kleszczach i truskawkach

Niecałe dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie sąsiad i powiedział, że znalazł martwego psa. Nie powiedział przy tym, o jakiego psa chodzi, więc na chwilę zamarło mi serce, ale nie, to nie nasz tylko jego. Nagle, z dnia na dzień. Cholera jasna, już jednemu sąsiadowi zdechł nagle pies i wtedy podejrzewaliśmy otrucie, teraz drugi? To oznaczałoby, że ktoś wrzucił mu truciznę przez ogrodzenie, na dodatek musiałby wiedzieć gdzie rzucać, bo to kawał muru i nie ma jak zobaczyć gdzie jest pies. Niby nierealne, ale spanikowałam. Na noc wypuszczałam psy żeby biegały wolno po ogrodzie, bo jak biegają, to jest mniejsze prawdopodobieństwo, że znajdą truciznę, tak sobie wydedukowałam.

W zeszłą środę dzwoni nasza niania, że jeden z psów dziwnie się zachowuje, to znaczy jest smutny. Niby nic dziwnego, ale nasz golden nie bywa smutny, chyba że jest chory, albo... OTRUTY! Rany Boskie! Jadę do domu.

Pies faktycznie ledwo ciepły, jedziemy do lekarza, nos zimny i mokry, może nie jest źle... po drodze zrobił nawet siku pod latarnią jak zawsze, tylko to siku jakies takie brązowe... i to okazał się klucz do poszukiwań diagnozy.

Badanie krwi ostatecznie potwierdziło pierwsze podejrzenia, babeszjoza, spowodowana ukąszeniem kleszcza. Kleszcza? W listopadzie? Nie za zimno na takie zwierzątka? Okazuje się że nie, i mimo specjalnej obroży i frontlina złośliwy kleszcz się przyplątał.

Pierwsze 24 godziny były ciężkie, mimo leków i kroplówki, wcale nie było lepiej i chociaż wątroby jeszcze babeszjoza nie zaatakowała, to nerki już były niewydolne. Czuwaliśmy przy nim na zmianę w garażu, ja, Franek i wilk (zdrowy jak ryba, ale na wszelki wypadek też dostał antidotum). W drugiej dobie czułam, że idzie mu na życie, ale dopiero w sobotę zaczął jeść i merdać ogonen, Uffff am scapat! Będzie żył.

No ale naprawdę, kto by pomyślał, że kleszcz? Jestem przekonana, że pies sąsiada miał to samo, tylko oni się nie zorientowali w porę.

W ten oto sposób przestałam być odporna na kleszczową paranoję.
Ale przy okazji wyjaśniła mi się jedna kwestia językowa, bo do tej pory myśłałam, że capusa (czyt. kapusza) po rumuńsku to pchła, a nie, bo to kleszcz. Pchły to purici (czyt. puriczi). Kiedyś pisałam już, że w rumuńskim mylą mi się niektóre wyrazy, jak np. capusa (kapusza) i capsuna (kapszuna), tylko to drugie to truskawka, więc nie raz zdarzyło mi się powiedzieć, że w Polsce jada się więcej kleszczy niż w Rumunii. Tak...
To w takim razie, dobrego tygodnia!

poniedziałek, 17 listopada 2014

11/17/2014

Jeszcze słowo o polityce...
Wszystko wskazuje na to, że drugą turę wyborów prezydenckich w Rumunii wygrał Klaus Iohannis i to z przewagą prawie 10 punktów procentowych! Kto by pomyślał!?

Jeszcze w piątek, żartobliwy wierszyk przesyłany SMSem: "Klaus, Klaus scapa-ne de Mickey Mouse" (tłum.: "Klaus, Klaus, wybaw nas od Myszki Miki", bo wg. niektórych Victor Ponta przypomina właśnie Mickey Mouse, tylko mu uszu brakuje, ale zawsze można domalować... zdjęcie znalezione w internecie) wielu wydawał się być pobożnym życzeniem, a tu proszę bardzo... jednak Rumuni są gotowi na zmiany.

Wg komentatorów, Iohannisowi pomogły afery korupcyjne z udziałem rządzącej partii, kótre ostatnio wypływay na świato dzienne i zamieszanie z głosowaniem za granicą, bo przecież pierwszą turę zdecydowanie wygrał Ponta...

W drugiej turze lokale za granicą miały być lepiej przygotowane, ale znowu frekwencja wyborcza zaskoczyła komisje i w efekcie znowu ustawiły się kilometrowe kolejki przed lokalami wyborczymi w Londynie, Monahium i Paryżu. W Turynie niektórzy przyszli już w nocy i czekali na otwarcie lokali wyborczych, wszystko dlatego, żeby mieć pewność, że uda im sie zagłosować. Determinacja godna podziwu... bo nie wiem czy mi chciałoby się stać osiem godzin, żeby oddać głos.

Niektórzy twierdzą, że porażka socjaldemokratów otwiera nowy rozdział w historii Rumunii, Nie wierzę, że zmainy pojawią się jutro, bo do tego potrzeba czasu i ludzi, ale życzę panu Iohannisowi wszystkiego najlepszego i mam nadzieję, że nie okaże się diaboliczną kreaturą z grafitti (zdjęcie z internetu) lub wilkiem w owczej skórze.

piątek, 14 listopada 2014

11/14/2014

Jesień w najbardziej jesiennym wydaniu, jest szaro, wietrznie i mokro, najlepiej to się schować w kącie przeczekać...
... tak jak ten pies, który absolutnie nie przejmował się stojącymi nad nim ludźmi w kolejce po bilety wstępu do zamku Bran (to tam narodziła się legenda Draculi). Jego pozycja odzwierciedla moje samopoczucie, dlatego go wkleiłam. 
Chodnika nie widać, bo przykryły go liście kasztanowców, które gniją i wydają taki charakterystyczny jesienny zapach. Trudno o optymizm... I sny miałam jakieś głupie, pomieszanie przeszłości, teraźniejszości i obejrzanego wieczorem filmu.

Postanowiłam wczoraj zrobić kopytka, moja babcia od strony taty była mistrzynią kopytek, w jej wykonaniu, to było takie proste... powinnam mieć TO we krwi, ale wyszły mi bezkształtne kluski o bliżej nieokreślonym smaku, na szczęście sos pieczarkowy i wołowina, którą gotowałm mniej więcej trzy godziny, żeby zmiekła, uratowały kolację. I ogórki kiszone też uratowały. O zupie z dyni wolę nie wspominać, nie wiem co mnie podkusiło i zamiast soku pomarańczowego, dodałam cytryny, potem słodziłam, potem soliłam i pieprzyłam.... i tak właśnie spieprzyłam. Terapeutyczna funkcja gotowania, nie zadziałała... Nie wiem co dziś, naleśniki ze szpinakiem i ricottą, czy curry z kurczakiem i dynią, bo mam jeszcze 3/4 dyni w lodówce i nie wiem co z nią zrobić, na zupę się chwilowo obraziłam, a wersja na słodko odpada, bo nikt z nas nie lubi, jesteśmy dziwni, Sandra nie lubi czekolady i mało kto to rozumie, a Franek lubi tylko jeden rodzaj ciasteczek.

A poza tym to w moim pokoju czai się dziś wampir energetyczny. Upiorna kobieta, lekko opasła, w opietej sukiencie z dzianiny, przez kwadrans, darła kartkę papieru na mniejsze kawałki. I skrada się, w kozakach na szpilkach, dotykając po drodze każdej szafki i biurka. Brrrrr. Na niczym nie mogę sie skupić w jej obecności, tak jakby powietrze, które wydycha bylo toksyczne i blokowało mi synapsy. Na szczęście to tylko dziś, przeżyję, mimo tego, ze organizowane przez nią spotkanie w pokoju obok, blokuje mi dostęp do łazienki.

Jutro weekend, mój nowy windows twierdzi, że słoneczny, zobaczymy.  

wtorek, 11 listopada 2014

11/11/2014

"Cóż tam, panie w polityce? Chińcyki trzymają się mocno!?" - jakie to ponadczasowe... ale to przypomnienie z "Wesela" nie z okazji dzisiejszego Święta Niepodległości, tylko dlatego, że w końcu wypadałoby napisać kilka słów o wyborach prezydenckich w Rumunii.

Pierwsza tura za nami (02/11), nie obyło się bez skandalu, bo lokale wyborcze poza granicami kraju okazały się być nieprzygotowane na wysoką frekfencję wyborczą. Przed lokalami w Paryżu, Londynie i Monachium ustawiały się gigantyczne kolejki, a o godzinie dwudziestej zamykano ludziom drzwi przed nosem, niektórzy stali po sześć godzin żeby zagłosować. Czy zorganizowanie głosowania za granicą jest naprawdę takie trudne? Prawica twierdzi, że to był zamierzony zabieg rządzącej lewicy, bo z badań wynika, że emigranci mają przeważnie poglądy prawicowe. Socjaliści (czyli obecna partia rządząca, z premierem Victorem Ponta na czele i jednocześnie kandydatem na prezydenta) bronią się i tłumaczą danymi statystycznymi z ubiegłych lat, mówią że to przypadek... przypadek czy nie, Minister Spraw Zagranicznych podał się do dymisji, ale wydaje mi się, że to była decyzja, która miała zamknąć usta niezadowolonym, a i tak niczego nie zmieni... zobaczymy, druga tura już w niedzielę.

W drugiej turze zmierzą się Victor Ponta i Klaus Iohannis. Podejrzewam, że wygra Ponta (w pierwszej turze miał ponad 40% glosów, podczas gdy Iohanins nieco ponad 30%)... trochę szkoda, bo wydaje mi się, że pan Iohanis byłby dobrym prezydentem, innym niż ci dotychczasowi.
Klaus Iohannis nie jest politykiem, przez ostatnie lata był prezydentem miasta Sibiu (bardzo udanym prezydentem), pochodzi z rodziny Niemców z Transylwanii (jak Herta Muller), z jego wypowiedzi wynika, że ma głowę na karku, ale myślę że Rumuni nie są gotowi na prezydenta z niemieckimi korzeniami i (o zgrozo!) protestanta... chociaż nie wiem czemu, bo przecież król Karol I (i jego następcy) był z rodu Hohenzollern-Sigmaringów, więc niemieckie pochodzenie to nie żadna nowość w rumuńskiej polityce.

A swoją drogą. to nie dokońca zgadzam się z prawem wyborczym, bo to jednak trochę bez sensu, że mogę brać udział w polskich wyborach, ale nie mam prawa decydować o przyszłości kraju w którym żyję, płacę podatki i najprawdopodobniej żyć będę.

poniedziałek, 10 listopada 2014

11/10/2014

O migrenie, przepięknej niedzieli, ryżu z grzybami po azjatycku i osiołku

Od zeszłego tygodnia tkwiliśmy w postanowieniu, że spędzimy powolny weekend ze znajomymi w górach, no i prawie nam się udało, tzn. niedziela była powolna, słoneczna i ciepła, nie pamiętam czy kiedykolwiek chodziłam w listopadzie po lesie w krótkim rękawku... ale zanim dojechaliśmy tam w sobotę po południu... w piątek ganiałam z wywieszonym językiem, żeby wszystko pozałatwiać, a jak mi się w końcu udało, przeżyłam jedną z najgorszych nocy w moim życiu, naprawdę z piątku na sobotę, myślałam że umrę z bólu głowy, jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam, nie byłam w stanie mówić, nie wspominając o pójściu do łazienki, koszmar. Dziś jeszcze mi trochę szumi w uszach, ale przynajmniej mogę funkcjonowac, nie wiem skąd ta migrena, osobiście obwiniam kręgosłup, umówiłam się z fizjoterapeutą na środę. Ale nie o tym miałam, tylko o ryżu z grzybami, który poznałam wczoraj, nie mogę uwierzyć, że mi smakował, bo ja przecież nie jem grzybów bo mi śmierdzą... a tu proszę bardzo... pomysł na obiad z Azji, prosty i przyjemny.

Porcja dla 4 osób (albo dwóch bardzo głodnych):
1 szklanka ryżu
1 puszka pieczarek (najwyklejszych, krojonych, nie całych, moga być też i surowe, pewnie nawet byłyby lepsze, tylko nie potrafie powiedzieć ile ich powinno być)
1 średnia cebula
1 porządna garść migdałów
2 ząbki czosnku
2 łyżki masła
3 łyżki sosu sojowego (słony, nie słodki)

Zaczynamy od ryżu, gotujemy normalnie, w wodzie z odrobiną soli. Cebulę i czosnek kroimy w drobną kostkę, podsmażamy na patelni z 1 łyżką masła i odstawiamy na bok. Na drugiej patelni, albo na tej samej, tylko trzeba najpierw usunąć cebulę, roztapiamy drugą łyżkę masła i wrzucamy odcedzone pieczarki. Cały myk polega na tym, że tych pieczarek nie wolno przykrywać (bo się zrobi ciapa, a mają być suchutkie) tylko trzeba powolutku obsmażać cały czas mieszając. Nie wiem dokładnie ile, na oko z 10 minut. Do pieczrek, jak już będą dobrze podsmażone, dodajemy cebulę i mieszamy. W między czasie kruszymy migdały (najlepiej w moździeżu, ale jak ktoś nie ma, to tłuczkiem do mięsa, przez torebkę foliową, tak trochę je kruszymy, nie na miazgę) i wrzucamy je do pieczrek z cebulą, mieszmy i podlewamy sosem sojowym, napisałam, że 3 łyżki, ale tak naprawdę to kwestia smaku, można dodać i 4 albo i 5. W tym czasie ryż już powinien być gotowy, więc dodajemy ryż, mieszmy, trzymamy na wolnym ogniu jeszcze 2-3 minuty i podajemy. Voila!
Jak dla mnie, rewelacja, najbardziej smakował mi sam ryż, ale można podawać z pokrojoną w paseczki, podsmażoną wieprzowiną albo piersią kurczaka lub indyka. Zdjęć nie mam, bo mój telefon pojechał do Polski na przeszczep szybki lub całkowitą wymianę i nie mam czym robić dokumentacji od ręki. 

A tak na serio... czuję, że jestem zmęczona, wrzesień i październik minęły mi w pół sekundy, osiągam szczyt przeładowania, marchewką są krótkie wakacje na koniec listopada, ale słowo daję, ledwo ciągnę, kręgosłup, kręgosłupem, ale to pewnie stąd ten ból głowy, mimo weekendu jestem dziś zmęczonym osiołkiem i bardzo żałuję, że nie ma mnie tam, na leśniej polanie, gdzie byłam wczoraj...

PS. Dla poprawy humoru: "berek" po rumuńsku to LAPSZA (pisze się: leapsa), co tak naprawdę oznacza uderzenie otwartą dłonią, a dłoń po rumuńsku to... PALMA. Dać komuś palmę (a da o palma cuiva), to nic innego jak kogoś uderzyć, samo słowo palma, może oznaczać policzek (od spoliczkować). Czyż to nie wspaniały język? :)

środa, 5 listopada 2014

11/05/2014

Dziś będzie na słodko...'kurtoskalaks' kojarzy mi się z Rumunią, bo tutaj jadłam go po raz pierwszy, ale podejrzewam, że nie jeden Węgier, Czech a nawet Słowak, mógłby sie na mnie za to skojarzenie śmiertelnie obrazić... ale o co chodzi?
O pyszne, cieniutkie ciasto w kształcie walca z dzurą w środku: kürtöskalács, trdlenik lub cozonac secuiesc, wszystko jedno gdzie, to jest to samo, drożdżowe ciasto, którego sekret tkwi w sposobie pieczenia (tak mi się wydaje)
Surowe ciasto owija się na specjalnej, drewnianej walcowatej formie i piecze obracając nad grillem, na koniec posypuje się cukrem, cynamonem lub orzeszkami, do wyboru do koloru. Jest wspaniałe, najlepiej smakuje jeszcze na ciepło. 

Węgrzy twierdzą, że to ich tradycyjny wypiek, Czesi, że nie, bo tredlik jest 'starocesky', w Rumunii jest dostępny na prawie każdym parkingu w Transylwanii (i stąd go znam), a w Bukareszcie na przeciwko wejścia do Makro ;)

Wikipedia podaje, że kürtöskalács jest tradycyjnym wypiekiem dostepnym na węgierskojęzycznych obszarach Europy (bardzo dyplomatyczne), natomiast trdlenik jest słodkim ciastem pochodzącym ze Słowacji... Rumunii o Słowakach nie wspominają ani słowem, ale nie odcinają się od węgierskiego pochodzenia tego ciasta i na (ewentualnym) opakowaniu (w zasadzie to opakowania najczęściej nie ma, tylko papier lub folia, bo 'kurtoskalaksa' zjada się na miejscu, natychmiast i w sklepach jest niedostępny, ale Ci pod Makro w Bukareszcie, mają już swoją markę, więc proszę bardzo...) podają obie wersje językowe:
Jeśli jeszcze go nie znacie, to jest to absolutnie obowiązkowa pozycja, wszystko jedno czy będziecie w Pradze, Budapeszcie, czy na serpentynach Transylwanii.

piątek, 31 października 2014

10/31/2014

Zadzwonił do mnie wczoraj ojciec, mówił że mu brakuje naszego wieczornego spaceru po cmentarzu pełnym zniczy, zapachu dymu i nadgniłych liści, nie ma z kim pójść, bo mamie pewnie nie będzie się chciało jechać przez pół miasta. 
Muszę przyznać, że mi też brakuje, ostatni raz na Wszystkich Świętych byłam w Polsce chyba cztery lata temu, albo pięć? Może za rok, może za dwa pojedziemy. 

A tym czasem jutro mamy chrzciny najnowszego potomka brata Franka. Zrobiło mi się trochę nieswojo, bo chrzciny pierwszego listopada to tak trochę dziwnie, dobrze, że nie w dzień zaduszny, ale skoro tutaj nie ma tej tradycji, to im nie przeszkadza. Także jutro zabawa, ale podobno ma być skromnie, tylko najbliższa rodzina i przyjaciele, bo rozwód, była żona, dzieci, nowa żona-nie-żona... strasznie to zagmatwane. Starsze dzieci bojkotują przyrodniego brata, chociaż podobno syn na chrzcinach będzie, córka na pewno nie. Trudne to dla nich, nie wiem, jak będą w tym roku wyglądały Święta, chociaż tak naprawdę to nie mój problem, więc nie wiem czemu się tym przejmuję, chyba szkoda mi dzieciaków po prostu. 

Za to w przedszkolu mamy Halloween: konkurs na najładniejszą dynię, paradę kostiumów i teatr lalek. W tym roku nasza dynia jest wesoła, nie straszna, a Sandra jest księżniczką, nie czarownicą, także HAPPY Halloween na całego! 
PS. Nasza dynia zajęła III miejsce! O rany! ale jestem dumna :)

środa, 29 października 2014

10/29/2014

Du-te dracu czyli go to hell  
W Rumunii wprowadzane są właśnie, od dawna zapowiadane przez Casa Nationala de Asigurari de Sanatate, w skrócie CNAS (odpowiednik polskiego NFZ) chipowe karty zdrowia pacjenta.
Karta wygląda jak karta kredytowa tylko ma chip, na którym zapisywane będą wszystkie dane pacjenta, łącznie z historią leczenia, grupą krwi itd. Kartę otrzyma i będzie musiał przedstawiać każdy ubezpieczony ubiegający się o leczenie w publicznym szpitalu lub przychodni (poza nagłymi przypadkami oczywiście).
Pomysł wydaje mi się bardzo dobry, ale (jak zwykle) nie wiem jak będzie funkcjonować, ponieważ napotyka (niezrozumiały dla mnie) opór ze strony części pacjentów i lekarzy, którzy boją się że nowy system utrudni im życie.
Już znalazła się grupa sióstr zakonnych, które otrzymawszy karty, zapowiedziały, że nie będą ich używać, gdyż słowo CARD czytane od końca daje DRAC, co w języku rumuńskim znaczy diabeł, tak więc karta jest dziełem szatana i one piszą pismo, że kart zdrowia używać nie będą.
Naprawdę. To nie jest żart, sama wczoraj widziałam matriał na ten temat w jednym z głównych wydań wiadomości.

poniedziałek, 27 października 2014

10/27/2014

Chwilowo (bo w czwartek ma być znowu 13 stopni) nie mamy pięknej, polskiej, złotej jesieni tylko zimne słońce i roztopy. W sobotę w Bukareszcie spadł śnieg. Podobno ostatni raz tak padało w październiku, dwadzieścia sześć lat temu. Moim zdaniem, rok temu na początku października też była śnieżna zawierucha, ale meteorolodzy twierdzą, że dużo mniejsza, może, nie znam się, nie jestem meteorologiem.

Bukareszt, 25. października 2014, źródło: stiriprotv.ro

A w urzędzie nie było źle, czekałam niecałe cztery godziny, zapoznałam się z mechanizmem działania komitetu kolejkowego oraz panem z okienka, który tak jak przypuszczałam, kazał myśleć o sobie, że jest władcą świata, ale mimo wszystko łaskawym, bo karę za spóźnienie dostałam, ale tylko 200 lei (znam przypadki, gdy przekraczał 1000, także nie wnosiłam sprzeciwu i przyjęłam z dygnięciem nóżką). 

środa, 22 października 2014

10/22/2014

I believe I can fly, I believe I can touch the sky...
Tak właśnie jest, tu i teraz... z Frankiem, bez wątpienia jest miłością mojego życia, a że czasami mnie wkurza to już zupełnie co innego. Jest dobrze, co ja mówię jest wspaniale... w końcu!

Ale chwilowo muszę zejść na ziemię, bo czeka mnie przeprawa w urzędzie. Nienawidzę urzędów, jestem chora, jak mam iść do jakiegokolwiek i płaszczyć się przed okienkiem, a w Rumunii nadal pani w okienku jest władcą świata, więc pół nocy nie spałam. W końcu przełożyłam TO na jutro, a tylko dziś obadałam sprawę, wiem już które okienko i że muszę przyjść tylko dwie godziny wcześniej, całe szczęście udało mi się zaprzyjaźnić z cieciem i obiecał mi zatrzymać miejsce do parkowania. Najważniejsze to nie wpadać w panikę i nawet jeśli będę musiała zapłacić karę za te cztery dni spóźnienia to trudno. Wdech, wydech, to jutro, na razie cieszmy się słońcem i tym, że jeszcze jest 20 stopni w południe.

poniedziałek, 13 października 2014

10/13/2014

Franek poleciał do Rzymu, a mi się włączyła jakaś niesamowita hiper aktywność, porządkowałam, układałam, naprawiałam, nawet przez skypa zdołałam zrobić porządek w swoich polskich papierach, ktoś mi kiedyś powiedział, że jego babcia tak miała przed śmiercią, że wszystko uporządkowała i umarła spokojna. Nie wybieram się na tamten świat, tylko do Mediolanu, a porządek nie zaszkodzi, choć z wyjazdem nie ma nic wspólnego. Nawet samochód umyłam i zdążyłam pomalować paznokcie, na taki dziwny kolor, powiedzmy że gołębi, jak jestem ubrana na brązowo, to wpada w brąz, a jak na czarno jest wyraźnie fioletowy. Interesujące, niestety przy tym wszystkim nie mam pomysłu na obiad, chyba mnie ten weekend jednak trochę wypalił. I boję się Mediolanu, boję się, że sobie nie poradzę w nowej roli i nie lubię jak Franek wyjeżdża i zapomina do mnie zadzwonić.
Żeby zerwać z dręczącymi mnie myślami, zaczęłam czytać BEKSIŃSKICH Magdaleny Grzebałkowskiej i bardzo, bardzo mnie wciągnęło.
To co... to będzie dobry tydzień, tak?

czwartek, 9 października 2014

10/09/2014

Wczoraj zaraz po pogrzebie, pomyślałam że może to opiszę, ale nie, nie chcę. Obrządek pogrzebowy w kościele prawosławnym jest dla mnie zbyt makabryczny, żeby go opisywać ze szczegółami, a i tak połowy zwyczajów nikt nie rozumie, tłumaczy się je tym że SĄ.
Zaczęłam więc zastanawiać się dlaczego tak jest, dlaczego nadal kultywowane są tradycje, wyparte przez europejską kulturę XXI wieku, po co? Po co wzmacniać i tak traumatyczne przeżycie jakim jest strata bliskiej osoby? I doszłam do wniosku, że to ma jednak sens. Przeżywanie żałoby, opłakiwanie, to ma sens. Tylko w taki sposób można ostatecznie pożegnać się z osobą, która odeszła.
Zgodnie z tradycją prawosławną, zmarłego powinno pochować się w ciągu trzech dni od śmierci. Przez te trzy dni można wypłakać sobie oczy, mówi się tylko o zmarłym, wspomina, przeżywa ostatnie dni, za to w nocy podobno lepiej nie płakać, żeby nie utrudniać zmarłemu drogi do nieba. W nocy trzeba się śmiać i przypominać szczęśliwe chwile.
I trudno tego wszystkiego nie robić, bo nieboszczyk najczęściej leży w trumnie na stole (mimo prawa które zakazuje trzymania zmarłych w domu). Na cztery pogrzeby, wśród bliskich nam osób, tylko w jednym przypadku zmarły był przeniesiony do przycmentarnej kaplicy.
Obrządek w kościele i na cmentarzu jest bardzo dramatyczny, aż teatralny, ale znowu, po takim strasznym doświadczeniu, nikt z obecnych na pogrzebie nie może powiedzieć: "nie wierzę, że umarł" i chyba taki jest tego sens, żeby uświadomić sobie, opłakać, pochować i ostatecznie przyjąć do wiadomości śmierć tej osoby.

wtorek, 7 października 2014

10/07/2014

Co jakiś czas szukam w internecie filmu 'Alicja' w reżyserii Jacka Bromskiego, ktoś wie o czym mówię? To musical z początku lat osiemdziesiątych, z piosenkami, które pokochałam jako mała dziewczynka i do dziś do nich wracam. Wydaje mi się, że jak na tamte czasy to była niesamowita produkcja, polsko-belgijsko-amerykańsko-brytyjska... co za kombinacja. Przepiękna belgijska aktorka w roli głównej, a na drugim planie nasi: Wiesław Gołas, Joanna Bartel (!), Ewa Błaszczyk.

Właśnie znalazłam ten film na youtubie i piosenki też są :)

"Love is the answer" - Lulu


W jednej z piosenek występuje Joanna Bartel w duecie z Jean-Pierre Cassel... (link do youtube TUTAJ) absolutnie świetna. Naprawdę zdziwiłam się, że to ta sama osoba która wyskakuje w Google po wpisaniu jej nazwiska, a jednak... epizod z Big Brotherem to prawda.

I na koniec "Talk Small" (link do youtube TUTAJ) z klimatem końca lat siedemdziesiątych i Wiesławem Gołasem za oknem :)

Akurat na jesień.

poniedziałek, 6 października 2014

10/06/2014

Nie, nie, nie, nie zgadzam się! Niestety, mogę sobie tylko pokrzyczeć, bo i tak nie mamy wpływu na to kto i kiedy.

Wczoraj wieczorem przeczytałam, że umarła Ania Przybylska, której sarnie oczy i duże usta zawsze mi się podobały, taka sympatyczna i ładna, zrobiło mi sie naprawdę smutno... a dziś rano obudził nas telefon, że umarł NASZ administrator. Ale to nie był tylko jakiś tam administrator z pracy, to był człowiek który pomagał (nie tylko mi, ale wszystkim dookoła, chociaż wydaje mi się, że nam był szczególnie życzliwy), pomagał w każdej sytuacji, wszystko jedno, czy to był mandat do zapłacenia, przegląd samochodu, nagły odbiór dziecka z przedszkola, przyjazd na lotnisko, czy załatwienie czegoś tam w urzędzie, ON był ZAWSZE pod ręką.
Pod koniec ciąży, gdy więcej byłam w szpitalu niż w domu, to ON do mnie przyjeżdżał, podczas gdy rodzice Franka na przykład nawet nie zadzwonili, ale to już osobna historia. Gdy w listopadzie, pięć lat temu powiedziałam Frankowi, że nie chcę go znać i wracam do Polski, to ON wiózł mnie na lotnisko i mówił, że wrócę, że będzie na mnie czekał w Święta, no i wróciłam... tyle historii. Bardzo mi przykro.
Wiedzieliśmy, że chorował, od maja był na zwolnieniu, byliśmy u niego dokładnie miesiąc temu. Od piątku było źle. A dziś rano telefon... Szybko, za szybko, ale z drugiej strony może tak lepiej, mniej cierpienia.
Teraz czeka mnie kolejny traumatyczny pogrzeb, o rany i co za ironia, to ON mówił mi co mam robić, gdy pierwszy raz szłam na prawosławny pogrzeb (sama bo Franek akurat wyjechał), ON zamawiał kwiaty i kupował świece, a teraz... no nie mogę w to uwierzyć... i kto mi będzie podpowiadał jak się załatwia sprawy w Rumunii??? :(

piątek, 3 października 2014

10/03/2014

O filmie, dojrzewaniu i nauce historii
Przeczytałam wczoraj o nowym filmie Patryka Vegi, obejrzałam zwiastun, przeczytałam jeszcze kilka artykułów i postanowiłam przypomnieć sobie, jak to było z tym przejściem SB i milicji w policję w polskim kinie, zanim będę miała szansę zobaczyć "Służby specjalne".
Obejrzałam "Psy". Gdy PSY wchodziły do kin, ja kończyłam podstawówkę i gdyby nie moja przyjaciółka, która wtedy miała starszego o kilka lat chłopaka, pewnie nie wiedziałabym nawet, że taki film w ogóle jest. W 93. roku już pół Polski cytowało teksty z "Psów" więc i ja MUSIAŁAM zobaczyć ten film, w tajemnicy przed mamą na video. Oczywiście niewiele z niego zrozumiałam, poza tym, że wszyscy gliniarze przeklinają i że siedemnastolatka uprawiała seks i to z o 20 lat starszym od niej, twardym policjantem.

Niewiele zrozumiałam, głównie dlatego, że ani w podstawówce, ani w liceum nikt nas nie uczył historii współczesnej, bo tak naprawdę jaka ta historia była? Której wersji należało się trzymać? Na początku lat 90. panowała niepewność, niby WYGRALIŚMY wybory, ale co jeśli ONI jednak wrócą? Niby upadł i mur berliński, ale czy na długo? Moja babcia ściszonym głosem w kuchni opowiadała mi o księdzu Popiełuszce, na wszelki wypadek ściszonym, bo 'nigdy nic nie wiadomo', mówiła. Z takiego założenia wychodziło wiele osób, a nam, nastolatkom nikt nic nie mówił, niby wiedzieliśmy, że był rok 68 i 70, że nie było teleranka w 81, a potem były wolne wybory w 89, ale co, kto, skąd i jakie akta oni palili w "Psach" tego nie rozumiałam w ogóle. Myślę, że lepiej byłoby gdyby moja mama obejrzała wtedy "Psy" ze mną i otwartym tekstem opowiedziała mi co robiła SB i dlaczego Angela była jaka była, no ale to były inne czasy, myślę że moi rodzice sami byli wtedy nieźle pogubieni. W rezultacie, ja i podejrzewam, że większość moich rówieśników również, na własną rękę musieliśmy wyedukować się ze współczesnej historii Polski, a to nie jest wcale takie dobre, bo nigdy nie wiadomo na jaką literaturę i czyj punkt widzenia się trafi, a nie każdy ma zdrowy rozsądek.

Przeczytałam, że "Psy" były krytykowane przez działaczy Solidarności i uczestników protestów z Grudnia 70, za wykorzystanie "Ballady o Janku Wiśniewskim" w kontekście wynoszenia zapitego esbeka przez innych pijanych kolegów. Rozumiem, że poczuli się urażeni (szczególnie jeśli potem, jakiś zainspirowany "Psami" 'młody człowiek', który ewidentnie nie widział "Człowieka z marmuru" drze zapijaczonego ryja: "Janek Wiśniewski padł..."  do innego zapijaczonego, na jednej z polskich starówek), ale z drugiej strony ten zabieg Pasikowskiego uważam za genialny, dosadnie pokazujący, jakimi bezdusznymi świniami byli oficerowie dawnej SB i że tak naprawdę, żaden z nich nie jest pozytywnym bohaterem.
Teraz po dwudziestu latach, mogę powiedzieć, że "Psy" to naprawdę niezły film i ciekawa jestem tego Vegi, bo w każdej fikcji literackiej scenarzysty tkwi ziarnko prawdy.

środa, 1 października 2014

10/01/2014

O rumuńskich imionach i imieninach
Jakiś czas temu Malwina, która mieszka w Bułgarii, opublikowała post o imionach i zainspirowała mnie do napisania o imionach rumuńskich, o których coś kiedyś wspominałam, ale nie do końca, a warto, bo niektóre są dziwne, inne nawet śmieszne i wciąż się do nich przyzwyczajam.

Zacznijmy od tego, że kalendarz imienin w Rumunii nie pokrywa się z polskim kalendarzem, a to przede wszystkim dlatego, że od Wielkiej Schizmy, katolicy i prawosławni mają różnych świętych.
Żeby było trudniej, imieniny w Rumunii obchodzi się wiele razy w roku, nawet jeśli jest to twoje drugie, a nawet trzecie imię (trzy imiona to nic aż tak dziwnego, a dwa w dowodzie to standard), na dodatek jak przypada Marii, to obchodzi nie tylko Maria, ale również Marian, Mariana, Mara, Marina, Mariuca, Marinela i Marius (choć wyczytałam, że Marius wcale nie pochodzi od Marii, ale każdy Maius twierdzi inaczej). Mało tego, imieniny, te tzw. ważne (chociaż Maria i Ion (Jan) to też ważne, ale występują odzielnie) często obchodzone są parami np. 21 maja świętują Constantin i Elena, a 8 listopada Mihai i Gavril (Michał i Gabriel), cały myk polega na tym, że w te dni połowa Rumunów obchodzi imieniny, bo to były i są bardzo popularne imiona (Mihai i Mihaela wciąż są w czołówce, Gabriela też) i jeśli to nie ich pierwsze to może być drugie lub trzecie imię, więc bez życzeń ani rusz, a pogubić się jest łatwo.

Fenomenem są też imiona pochodzące od kwiatów, o których pisałam przy okazji niedzieli palmowej, bo wtedy właśnie imieniny obchodzą Anemony, Hiacynty, Róże, Laury, Konwalie i inne kwiatki (w sumie prawie 2 miliony Rumunów). A propos, konwalia po rumuńsku to lacramiora, czyli łezka, jak dla mnie absolutnie rozbrajające imię.
Idąc dalej w stronę tłumaczeń, wywnioskowałam, że nasz Miłosz to tutaj Dragos (czyt, Dragosz), Mikołaj to Nicolae, a Michalina to Mihaela i generalnie z większością imion nie mam problemu, są jednak imiona, które brzmią mi zupełnie obco, a nawet dziwacznie, na przykład, Luminita (czyt. Luminica) czyli światełko albo Teofana - znak od Boga (w przybliżeniu). Niektóre imiona notorycznie mi się mylą, np.: Cosmin i Catalin, nie mówiąc o tym, że Rumuni uwielbiają skróty i tak są np.: Teo, Cos i Cata (czyt. Kos i Kata). Anda lub Andra to skróty od Alexandra (nie mylić z Andrada, bo to inne imię), naprawdę trochę czasu zajęło mi rozgryzienie tego.

Popularne imiona to (wniosek prosto z przedszkola): Tudor, Rares (czyt Raresz), Serban (czyt. Szerban), Andrea (jako imię żeńskie), Raluca (czyt. Raluka), Doina (to straszne mieć na imię "dojna" ale tutaj to brzmi zupełnie inaczej) i Georgeta (czyt. Dżorgrdżeta, to żeńska forma George'a czyli naszego Jerzego).

Jak wszędzie, tak i w Rumunii imiona ulegają modzie, ostatnio coraz częściej spotyka się imiona dawne, ale dla równowagi amerykańskie też są, w dobrym tonie jest też dać dziecku imię jakiegoś świętego, pewnie dlatego trzy imiona to nie taka rzadkość. Przykłady z życia wzięte: Victor Florin Cezar, albo Alexandra Lucia Maria, Anna-Maria Teodora lub Stefan Dan Lucian.

PS (z dn. 09/10) Przypomniało mi się jeszcze jedno imię, które mnie zwala z nóg: Codruta (czyt. Kodruca), to imie żeńskie, męska wersja to Codrut (Kodruc), które oznacza LAS (lub zadrzewioną polanę) i podobno należy do rodziny imion kwiatowych, więc imieniny obchodzi też w niedzielę palmową.

środa, 24 września 2014

09/24/2014

O kablach 
Wiszące kable stały się niechcianym symbolem Bukaresztu, wystarczy wpisać w google hasło: 'kable bukareszt' i wyświetli Wam się kilkaset zdjęć. To nie do końca prawda, bo w ciągu ostatnich lat wiele metrów kabli nareszcie znalazło się pod ziemią, ale wciąż jednak wiszą i znakomita większość przyjezdnych wytyka je palcami, bo jak to tak, bebechy na wierzchu w cywilizowanej Europie?
Nie wiem, czy to prawda, że prowadzenie kabli na zewnątrz ma swoje praktyczne uzasadnienie przy permanentnym zagrożeniu trzęsieniem ziemi, może ma, może nie, jak każde usprawiedliwienie i to jest dobre.
Niewątpliwie kable są brzydkie, ale jest w nich coś, co podkreśla charakter tego miejsca, co każe myśleć, że stąd jest bliżej na wschód niż na zachód i to mi się właśnie podoba. I tak na przykład stojąc obok przepięknej, secesyjnej kamienicy w Bukareszcie (kiedyś zrobię takiej zdjęcie), coś nie pozwala Ci pomyśleć, że jesteś w Wiedniu lub w Paryżu, a to coś to kable. Kable wiszą w bocznych uliczkach i przy głównych placach, przy starych i nowych budynkach, wiją się i opadają, a często po prostu leżą na ziemi i nikt nie zwraca na nie uwagi.
Tak wyglądają kable niedaleko mojej pracy, a to naprawdę jeszcze nie jest maksymalne zaplątanie ;)

A na przykład w Azji widok kabli aż tak nie dziwi, a przecież też wiszą i to jak! W Wietnamie, Tajlandii, Indonezji, na Filipinach, wszędzie kable! O tak wiszą kable na skrzyżowaniu w Xi'An w Chinach:
Najbardziej hardcorowe chyba jednak widziałam w HaNoi, ale i Manila pod tym względem jest w czołówce. Czy gdzieś jeszcze wiszą mega supły kabli? Kto wie, może kiedyś zrobię przegląd kabli ulicznych na świecie? :)

poniedziałek, 15 września 2014

09/15/2014

W poszukiwaniu Decebala
Decebal był ostatnim królem Daków (starożytnego ludu zamieszkującego m.in. tereny dzisiejszej Rumunii), który prowadził zacięte walki z Rzymianami. Ostatecznie jednak uległ armii cesarza Trajana (106 r.n.e.), ten przekroczył Dunaj i tak oto rozpoczęła się rzymska kolonizacja Dacji.
Można więc powiedzieć, że dzisiejsi Rumunii są potomkami Daków i Rzymian, to spore uproszczenie, bo przez kolejne tysiąc lat dużo się na tych terenach działo, z najazdami Turków włącznie, ale nic dziwnego że Decebal jest dla Rumunów ważny.

W latach dziewięćdziesiątych (1994-2004) Iosif Constantin Dragan, pewien zamożny (nie wdając się w szczegóły) biznesmen wypromował i sfinansował wzniesienie pomnika Decebala w dunajskich Żelaznych Wrotach dla upamiętnienia bitwy z 101 r.n.e. Statua została wyrzeźbiona w skale, ma 55 metrów wysokości i jest największym tego typu pomnikiem w Europie.

To właśnie tego Decebala szukaliśmy, nawet specjalnie przekroczyliśmy granicę i jechaliśmy po serbskim brzegu Dunaju, żeby go było lepiej widać, niestety potworny deszcz i niskie chmury sprawiły, że albo go przegapiliśmy, albo za wcześnie zawróciliśmy, także zdjęcie statui Decebala jest z internetu.
Mimo wszystko warto było, bo wijący się między górami Dunaj jest naprawdę przepiękny.

A chrzciny, jak to w Rumunii, huczne. Z nowości to w tym regionie (Mehedinti) oprócz chrzestnych czyli 'naszów', są też 'moszi', których zadaniem jest ubranie dziecka przed chrztem i zaniesienie do kościoła.
Na przyjęciu królowały rumuńskie hity w wykonaniu lokalnego artysty, był pokaz tańca twarzyskiego (to ostatnio w modzie) i oczywiście Hora (dla przypomnienia, ludowy taniec rumuński znany i lubiany chyba przez wszystkich), wyjątkowo zgrabnie i zgodnie wykonywana, bo w Bukareszcie to każdy podskakuje, jak umie, a tam równiutko, trzy kroki do przodu, jeden w lewo, jeden w prawo, dwa kroki do tyłu, w lewo, w prwo i znowu trzy kroki do przodu i tak w kółko. Obserwowałam z fascynacją przez okrągłą godzinę.
Na zdjęciu Hora okiem Sandry.

To wszystko działo się w Drobeta Turnu Severin, tak brzmi pełna nazwa miasta, które ma swoje korzenie jeszcze w czasach rzymskich.
Dziś to prawie stutysięczne miasto z zabytkową wieżą (która z Rzymianami nie ma nic wspólnego, bo jest wieżą ciśnień z 1914 roku) i jak wyczytałam niedawno została wyremontowana z funduszy europejskich za prawie milion euro.
Z wieży można zobaczyć panoramę miasta z Dunajem w tle.
I jak zwykle coś bardzo ładnego obok czegoś szkaradnego, czyli odnowiony pałac kultury (nie mylić z naszym PKiN) i teatr w jednym, z połowy XIX wieku, z nowoczesną ruchomą fontanną (ruszają sie te ramiona z boku, a cała środkowa część się obraca, nigdy czegoś takiego nie widziałam), a w tle smutny blok.

piątek, 12 września 2014

09/12/2014

Gdyby dziś był piątek trzynastego, to miałabym na co to wszystko zrzucić, a tak to po prostu piątek...
Zaczęło się od tego, że rano o mało nie zabiłam się o własny dywan w połączeniu z szafką nocną, bo w nocy tak mi zdrętwiała noga, że jak wstałam, to odmówiła posłuszeństwa, podwinęła mi się stopa i wyrżnęłam jak długa. Palce mam sine, jak u nieboszczyka, na szczęście nie są spuchnięte, więc pewnie tylko stłuczone, co najwyżej wybite, ale i tak średnio się chodzi z wybitymi palcami u stopy, a poleżeć nie mam szans, na dodatek jutro jedziemy na chrzciny, powinnam włożyć jakieś przyzwoite obuwie, a nie klapki, tylko nie wiem czy dam radę.
Po tym jak wywinęłam orła, poszłam zrobić sobie kawę. Mój poranny rytuał, podczas którego układam sobie w głowie dzień i podnoszę za niskie ciśnienie, ale jak to w takich chwilach bywa... kawa wyszła. Niemożliwe, żeby w moim domu nie było kawy! Ale jak to? A no nie ma, bo w zeszłym tygodniu w szale walki z molami spożywczymi, osobiście wyrzuciłam każdą otwartą torebkę. Super.
Po godzinie zachęcania Sandry do wszystkiego, od zrobienia siku, poprzez umycie zębów, do ubrania się i zjedzenia śniadania, zaczęła troszeczkę boleć mnie głowa.
Po dwóch godzinach jazdy samochodem w porannych korkach miałam wrażenie, że za chwilę pęknie mi czaszka, wypadną gałki oczne i się porzygam, tylko nie wiedziałam w jakiej kolejności to nastąpi. Nie mogłam wziąć od razu proszka, bo nic nie jadłam, więc dotrwałam w stanie rozwielitki do południa, gdy to kupiłam sobie bułkę, sanę (to odpowiednik naszej maślanki, tak mi się przynajmniej wydaje) i kawę.
W ogóle od trzech dni nie za bardzo mogę jeść, po tym jak we wtorek byłam u dentysty, cztery i pół godziny, bo zabieg był dosyć skomplikowany, na dodatek po siedzeniu z otwartą buzią, zrobiły mi się afty, całe mnóstwo, bolą jak wściekłe, spożywam więc głównie zupę. Na dokładkę dziś rano (to tak na dobicie) w kąciku ust nowa afta, nie wiem może to opryszczka, może zajad, świetnie, jak nic nadaję się jutro na imprezę... Może bym i zbojkotowała te jutrzejsze chrzciny, bo paluszek i główka... ale są w bardzo ciekawym miejscu, na samej granicy z Serbią, nigdy tam nie byłam, bo nie było okazji i pewnie w najbliższym czasie nie będzie, także klapki w dłoń, żeby były na zmianę, proszki przeciwbólowe do torebki i jedziemy, zresztą jutro musi być lepiej, jutro trzynasty :)

środa, 10 września 2014

09/10/2014

Trudno mi zacząć pisać po takiej przerwie, a właściwie to zmobilizować się jest trudno. Wykręcam się brakiem czasu, a potem brakiem tematu. I chcę i nie chcę, myślałam nawet, żeby zacząć nowego bloga, jakiegoś takiego bardziej... tematycznego, ale to wszystko bez sensu. Jest jak jest, Bukareszt za oknem, podróże za nami, o tęsknocie dawno zapomniałam, bieżące sprawy nabierają tempa i trzeba załatwiać, zanosić, ustalać, planować, gotować, prać, zmywać i tak w kółko.

Dziś rano, poczułam że staję się kopią swojej mamy i to było straszne. Wykonać plan! Za wszelką cenę, bo świat się wali, szybko, szybko, wstawać, szykować, śniadanie jeść... szybko, a gdzie moja kawa? Franek włącza muzykę i tańczy z Sandrą na środku pokoju, a ja zamiast cieszyć się tą chwilą, warczę na nich, mam ściśnięte gardło i oczy pełne łez, bo mój plan właśnie się rozpada, bo nie zdążymy, bo laboratorium tylko do dziesiątej, a przecież badania do przedszkola i zdjęcie do wizy, kiedy to wszystko?... A po co to wszystko? Po co ta spięta dupa? Badania mogę zrobić jutro, na dodatek sama pobiorę jej wymaz i nie trzeba będzie się spieszyć, tylko muszę kupić te sterylne patyczki w aptece. Zadzwoniłam, przełożyłam, wypiłam kawę i skończyłam kolorowankę razem z Sandrą i Frankiem na dywanie.
Myślę, że skoro potrafię uświadomić sobie co się dzieje i zatrzymać tą spiralę nonsensu, to nie jest źle i może jednak wcale nie będę powtarzać błędów mojej mamy i nie skończę w ślepej uliczce? Może jednak nie jestem stracona? I to wszystko dzięki Rumunii, tak ogólnie.

A na koniec, żeby nie było, że obiecanki-macanki, pocztówki z Transylwanii czyli Sighishora i nasz ulubiony pensjonat, który jest zaledwie 5 km od miasta, ale tak dobrze schowany, że prawie nikt nie potrafi go znaleźć za pierwszym razem :)

Sighishoara, rynek z wieżą w tle.

Sighishoara, widok z wieży...

...i wieża w nocy.

 Zdjęcie pensjonatu zrobiła Sandra, bez mojej pomocy a nawet wiedzy, więc to jej perspektywa.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

08/04/2014

Dziś będzie kulinarnie na lato: ciorba de loboda, czyli coś na kształt naszego chłodnika tudzież botwinki tylko w wersji rumuńskiej i zamiast botwinki jest łoboda.

Łoboda ogrodowa (szczególnie ta po prawej, odmiana czerwonolistna, fot. internet) jest popularna w Rumunii, a w Polsce raczej zapomniana. W Wikipedii wyczytałam, że jest "używana czasami jako warzywo". Łoboda ma delikatne liście, trochę przypomina szpinak, można z niej zrobić sałatkę, albo właśnie zupę. Podobno jest dobra na trawienie.

Ale do rzeczy... ciorba de loboda (przepis oryginalny TUTAJ)

Składniki (na około 6-8 porcji):
- 3-4 pęczki lobody (myślę, że botwinka też będzie okej)
- 1 pęczek świeżych liści lubczyku (posiekany na drobno) 
- 500 ml borszczu (jeśli niedostępny można wlać wodę i dokwasić np. sokiem z 1 cytryny)
- 1/4 selera
- 2-3 marchewki
- 1 cebula 
- 2 ząbki czosnku (czosnek to moja modyfikacja)
- 2-3 jajka (roztrzepane jak na omlet)
- 200 ml tłustej, ale kwaśnej śmietany
- mnij więcej 50 ml oleju roślinnego
- 1 litr wody
- sól i pieprz do smaku.

Sposób przygotowania (czas: max 30 min):
1. Oczyszczone, pokrojone w kostkę warzywa (cebula, czosnek, marchewka, seler) wrzucamy na rozgrzany olej na głębokiej patelni (sugeruję zacząć od cebuli) i obsmażamy przez ok. 3 minuty, dolewamy wody, dodajemy soli i zostawiamy, niech się gotują przez ok 15-20 min. 
2. Botwinkę myjemy i kroimy w ok 2 cm paski, a potem dodajemy do prawie ugotowanych warzyw. Niech to się chwilę razem pogotuje, ale nie za długo tak około 3 minuty. 
3. Dodajemy BORSZCZ i posiekany lubczyk. Ci co nie mają pod ręką rumuńskiego borszczu, wciskają cytrynę i dolewają wody, żeby zupa nie była za gęsta. Na tym etapie należy spróbować, powinno być kwaśne. Dokwaszamy, dosalamy i pieprzymy według gustu :) 
4. Do miseczki z ubitymi jak na omlet jajkami dodajemy trochę zupy (powiedzmy że 2 łyżki wazowe) i mieszamy, a następnie wlewamy je do zupy cały czas mieszając (trzeba mieszać, żeby sie nie zrobiły kluski lane, no chyba że wam to akurat nie przeszkadza).
5. Na koniec zdejmujemy zupę z gazu i dodajemy śmietanę. Ja robię tak jak z jajkami, dodaję do miseczki ze śmietaną jedną, dwie łyżki wazowe zupy i mieszam, potem wlewam do zupy, żeby się nie zważyła. 

... i voila, gotowe, można studzić, potem chłodzić i spożywać dla ochłody w upały (Fot. ze strony z przepisem oryginalnym, ja niestety w ferworze działań pominęłam część artystyczną i zdjęć nie mam, ale moja ciorba wyglądała identycznie, serio). 

A jutro, jak to tradycyjnie w sierpniu wyruszmy do Transylwanii i tym razem BĘDĘ robiła i wstawiała zdjęcia.

środa, 30 lipca 2014

07/30/2014

O zakazie palenia w Rumunii i Muzeum Wsi w Bukareszcie, czyli co ma piernik do wiatraka.

Papierosów nie lubię, a konkretnie dymu i smrodu, a jak wiadomo dym zawsze leci w stronę niepalącego więc tutaj nigdy nie siedzę w spokoju tylko macham i odganiam. W swojej pierwszej pracy cierpiałam z powodu tego, że nie palę, bo omijały mnie najciekawsze plotki i komentarze, więc nawet przez moment chciałam się nauczyć, kupiłam mentolowe Vougi, wyszłam wieczorem na balkon, a potem zaczęłam się krztusić i tak skończyła się moja przygoda z paleniem. Nie umiem po prostu.
Wracając do tematu, w Rumunii pali się wszędzie, no prawie wszędzie. We wszystkich klubach, restauracjach i kawiarniach, nawet w niektórych centrach handlowych i w kolejce linowej w górach, palą matki na ławkach w parku, lekarze w swoich szpitalnych, malutkich pokoikach, palą nauczycielki przed szkołą i uczniowie też. Do szału doprowadza mnie to, że nawet jak zakaz jest, to i tak nikt go nie przestrzega, chyba że jest to korytarz prywatnego szpitala położniczego, albo Muzeum Wsi.
Tak, ostatnio doszłam do wniosku, że jedno z nielicznych miejsc w Bukareszcie, w którym BEZWZGLĘDNIE przestrzegany jest zakaz palenia to właśnie Muzeul Satului. Oto dlaczego:
A samo muzeum jest bardzo ciekawe, to zbiór kilkudziesięciu zabudowań wiejskich zebranych z terenów całej Rumunii, są kościoły, gospodarstwa, wozy, młyny, garnki, kurniki i mini plantacje BIO oraz wiele zajęć dla dzieci, opartych na ludowej tradycji, na przykład warsztat tkacki. 
Niektóre obiekty mają po 300 lat i za każdym razem zachwyca mnie to, jak wspaniale są zakonserwowane. Myślę, że dla tych, którzy odwiedzają tylko Bukareszt, a ciekawi ich rumuńska tradycja to obowiązkowy punkt programu:   



wtorek, 29 lipca 2014

07/29/2014


Tak w ciągu tygodnia wygląda przeciętna ulica w centrum Bukaresztu. Wszystkie te samochody stoją zaparkowane i tak jest dosłownie wszędzie. Jakbym była wyższa, to by było lepiej widać, ale uwierzcie mi stoi jeden obok drugiego i te w środku są kompletnie zablokowane, ale to nic nie szkodzi, bo to jest system, wiadomo, kto wychodzi wcześniej z pracy... 
Generalnie w Bukareszcie parkuje się tam, gdzie się da, należy jednak unikać przejść dla pieszych, bo czasami potrafią ściągnąć auto, ale tylko w centrum, więc powszechnie panuje zasada: 'jak się zmieszczę, to zaparkuję'. I to nie ma znaczenia, że dwie ulice dalej jest nowy, trzy poziomowy parking, a w nim około 300 miejsc parkingowych, a połowa z nich jest wolna... bo parking kosztuje 3,5 lei za godzinę, a na ulicy można zaparkować za półtora. Tak oto, styl parkowania odzwierciedla ducha narodu, jego pomysłowość i podejście do życia. 

wtorek, 15 lipca 2014

07/15/2014

BASARABIA E ROMANIA - takie napisy można spotkać w całej Rumunii, nie tylko w Bukareszcie, ale w stolicy są prawie na każdym kroku. Ten powyżej mnie szczególnie rozbawił, ponieważ jest dokładnie na wjeździe na pasaż Basarab (Pasajul Basarab).
A kto wie, o co w ogóle chodzi z tą Basarabią? Bo ja przez dłuższy czas nie wiedziałam w czym rzecz, a temat jest jak najbardziej na czasie, szczególnie w obliczu konfliktu na Ukrainie i naszego powrotu znad morza też, bo w sumie byliśmy blisko.

Basarabia (pol. Besarabia) to nazwa ziem między rzekami Dniestr i Prut dziś będących częścią Mołdawii i Ukrainy. Nazwa ta jest pozbawiona sensu politycznego, ale zakorzeniona w historii i kulturze rumuńskiej.

Taką oto mapę znalazłam w Internecie i próbowałam zaznaczyć na niej co nieco, może z lupą coś widać...

Oficjalnie Rumunia nie ma teraz żadnych pretensji do Mołdawii, ale jak już kiedyś pisałam, Rumunii traktują Mołdawię jak młodszą, głupszą siostrę. Dlaczego?
Pewnie dlatego, że po I Wojnie Światowej Besarabię włączono do Rumunii. W czasie II Wojny Rumunia straciła te ziemie na rzecz ZSRR (1940), żeby je na krótko odzyskać (1941-44) i znowu utracić, tym razem na dobre. Po Wojnie utworzono Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką, która w 1991 roku oderwała się od ZSRR i powstała Mołdawia ze stolicą w Chisinau (pol. Kiszyniowie ).
Rumunii śmieją się z Mołdawian, że wyszli na tym jak przysłowiowy Zabłocki na mydle, bo gdyby wtedy, w 1991 roku, nie żądali niepodległości, a dołączyli się do Rumunii, to od 2007 roku byliby już w UE, a tak to cały proces przed nimi.

Skąd więc te napisy na murach? Komu zależy dziś na przyłączeniu Basarabii do Rumunii? Wydaje mi się, że nie ma takiej poważnej siły politycznej, ale w narodzie rumuńskim jest potrzeba manifestacji siły, zaznaczenia że Rumunia coś znaczy, że była przecież WIELKĄ Rumunią, że liczono się z nią na arenie międzynarodowej. Hasło więc to kolejny symbol? ...podobnie jak król.

poniedziałek, 14 lipca 2014

07/14/2014

Gura Portitei (czyt. Porticej), nie wiem jak to przetłumaczyć, w każdym razie to nie jest żadna góra, tak się nazywa moje ulubione miejsce na rumuńskim wybrzeżu. Byliśmy tam rok temu i teraz właśnie stamtąd wróciliśmy. To kawałek piasku i lądu pomiędzy Jeziorem Golovita, a Morzem Czarnym. Kilka bungalowów krytych strzechą, jeden bar, restauracja, kawałek dalej kemping na plaży i całe mnóstwo muszelek. Miejsce zupełnie inne niż postkomunistyczne i nowobogackie kurorty wokół Konstancy. Dotrzeć tam można tylko łódką i jest naprawdę rajsko, jedyne minusy to komary w dużych ilościach i rozmiarach oraz wszechobecny zapach wilgoci, taki że wchodzi we wszystko, i ciuchy idą do prania bez względu na to czy były używane, czy nie.
Tak to mniej więcej wygląda:



Domki po zewnętrznej stronie mają swoje własne zejścia do wody, o tej porze roku okupowane głównie przez żaby, a woda mimo niezachęcającego koloru wcale nie śmierdzi. 

 Plaża jest z leżakami i parasolkami...
...i taka bardziej dzika.
Ani na jednej, ani na drugiej tłoku jak widać nie ma.

Na pamiątkę zabrałyśmy do domu całą kolekcję muszelek, razem z piaskiem, z dużą ilością piasku, który wysypał nam się do torby w drodze powrotnej, co jak się można domyślać niezmiernie mnie ucieszyło... ;)

wtorek, 8 lipca 2014

07/08/2014

Poruszył mnie film. Najpierw zaciekawił, a potem poruszył. IDA (2013), film Pawła Pawlikowskiego, przeczytałam o nim wczoraj i obejrzałam natychmiast, prawie bez mrugnięcia okiem. Naprawdę dobry, i podoba mi się, że Pawlikowski zostawia widzowi przestrzeń, nie zamyka w schemacie, nie oprawia w ramy. Podoba mi się. I muzyka mi się podoba i Agata Kulesza. Agata Trzebuchowska też, ale nie wiem w jakim stopniu gra, a w jakim jest po prostu sobą.
Chociaż film podobno święci triumfy na arenie międzynarodowej, nie sądzę, żeby trafił do szerokiej dystrybucji w Rumunii, może pojawi się na jakimś festiwalu, ale w mall'u? nie wiem, nie wiem jak w innych krajach... W każdym razie jest na youtube, przynajmniej na razie:


Przed złożeniem ślubów zakonnych, zgodnie z zaleceniem siostry przełożonej Anna jedzie poznać swoją ciotkę, chociaż wcale nie ma na to ochoty, bo jak tu cieszyć się na spotkanie kogoś, kto nie przyjechał odebrać Cię z sierocińca? Anna jest posłuszna, więc jedzie i poznaje... nie tylko ciotkę, ale i siebie.

piątek, 4 lipca 2014

07/04/2014

Z okularami jest dobrze, przyzwyczajamy się do siebie, świetnie prowadzi mi się w nich samochód, natomiast jak idę po ulicy, mam wrażenie, że jestem niższa, albo po prostu chodnik jest bliżej i to jest trochę dziwne.

Poza tym to człowiek uczy się przez całe życie i nie każde buty można uprać w pralce... niestety.

Po raz drugi przekonałam się, że po Stodalu w granulkach Sandrze przechodzi upierdliwy kaszel i to jest bardzo dobra wiadomość.

A Bukareszt całkiem tropikalny, ciepło i pada, pani na straganie z morelami węszy podstęp, mówi że to Rosja zrzuciła na Rumunię bombę zmieniającą klimat.... jak widać teorii spiskowych jest wiele.

Za tydzień delta, czyli plaża bez lansu, za to z komarami, ale będziemy się smarować...

poniedziałek, 30 czerwca 2014

06/30/2014

Smutek wyparował. Nawet nie chodzi o to, że coś mnie specjalnie rozweseliło, ale uświadomiłam sobie, że zapominam cieszyć się rzeczami najważniejszymi, takimi które zbyt często uznajemy za oczywiste... że Sandra jest taka, jaka jest, że mamy pokój i dach nad głową, i rodziców, i tak naprawdę to nie mam się czym martwić, bo zawsze znajdzie się jakieś dobre wyjście.

A w czwartek, jak rasowa biznesłuman: samochód, samolot, spotkanie, samolot, samochód, dom. Jak za dawnych, niekoniecznie dobrych czasów. Adrenalina i wysokie obroty, czyli jeszcze tak potrafię... ale wymęczyło mnie to bardzo, bardziej niż myślałam. Padłam z bólem głowy, jak tylko położyłam Sandrę. 

W tym tygodniu odbieram swoje pierwsze w życiu okulary, może to sprawi, że będę lepiej widziała pewne rzeczy...a jak na razie: I can see clearly now the rain is gone...

I Johnny Nash w kostiumie z 1973 roku ;)

środa, 25 czerwca 2014

06/25/2014

Smutno mi. Nawet nie jestem zła, no może trochę, po prostu mi smutno. Żeby sobie dołożyć, wieczorem obejrzałam BLEU Kieślowskiego i jakże inny był mój odbiór tego filmu, niż wtedy... dwadzieścia lat temu. A wtedy wydawało mi się, że jestem taka mądra i dojrzała, to jest akurat śmieszne, ale reszta smutna, wiadomości, myśli, chmury nad miastem... i w tym wszystkim, genialna muzyka Preisnera.  

piątek, 20 czerwca 2014

06/20/2014

Lato już, powinnam zmienić zdjęcie, ale ciągle pada, wieje i niemal po każdym słonecznym dniu przychodzi burza, więc tak naprawdę to nie miałam okazji sfotografować tego lata. A zapomniałam, bo lato w Rumunii zaczyna się pierwszego czerwca. Wszystkie pory roku zwyczajowo zaczynają się pierwszego. Lato pierwszego czerwca, jesień pierwszego września itd. Ale podobno jeszcze mi się odechce upałów w tym roku, więc i zdjęcie będzie. Miłego weekendu tutulor!

poniedziałek, 16 czerwca 2014

06/16/2014

Wczoraj byliśmy na chrzcinach i naprawdę żałuję, że nie wzięłam ze sobą aparatu ani telefonu i nie mam żadnych zdjęć, bo nie wiem, czy zdołam opisać wszystko to co widziałam.

Chrzciny są ważnym wydarzeniem w naszym kręgu kulturowym, ale w Rumunii są BARDZO ważne.
Gdy mniej więcej trzy lata temu szykowaliśmy się do chrztu Sandry, wszystko wydawało mi się grubą przesadą, że tyle gości, że catering, że muzyka, że po co to wszytko, ale tutaj po prostu tak jest, chrzciny to impreza jak wesele, tylko zaczyna się wcześniej i nie trwa do rana. Teraz wiem, że nasze chrzciny były naprawdę skromne, a ja nie byłam przygotowana, powinnam wcześniej bywać i doświadczyć co najmniej kilku takich wydarzeń, żeby zrozumieć w czym rzecz... no ale nie miałam okazji.

Tradycji związanych z chrzcinami jest w Rumunii całe mnóstwo i szczerze mówiąc nie podejmuję się opisania ich wszystkich, bo się w tym gubię i do dziś nie rozumiem dokładnie co z czego wynika i po czym następuje, tym bardziej, że w każdym regionie jest trochę inaczej.
Zgodnie z tradycją chrzest powinien się odbyć między ósmym a czterdziestym dniem od narodzin, ale nie wszędzie ten zwyczaj jest przestrzegany, o dacie chrztu decydują więc rodzice.

Generalnie uroczystość w rumuńskim kościele prawosławnym zazwyczaj trwa około godziny, dawniej rodzice, a szczególnie matka dziecka (wg. tradycji matka do tych 40 dni po urodzeniu była nieczysta), nie uczestniczyli w samym obrzędzie, bo za dziecko w kościele odpowiedzialni są rodzice chrzestni (teraz rodzice dziecka oczywiście są w kościele).

Wśród modlitw i śpiewów dziecko calutkie zanurza się w wodzie, smaruje gdzieniegdzie olejkiem, podaje łyżeczkę wina i ubiera w nowe ciuszki. Najczęściej dzieci drą się niemiłosiernie, ale nie ma reguły. Na koniec Preot obnosi dziecko po całym kościele przystając przy ikonach świętych (tak przynajmniej było u nas).

Obrządek religijny to jednak nic w porównaniu z tym, co wyprawia się potem, ponieważ POTEM następuje regularne przyjęcie z muzyką, tańcami i suto zastawionym stołem.

Wczoraj na przykład był pokaz tańca towarzyskiego na pograniczu baletu, a następnie tancerze animowali gości i zapraszali ich do wspólnej zabawy. Były też trzy wróżki, które wierszem (!!!) wypowiadały życzenia dla dziecka i jego rodziców, był pokaz kankana (jak z Mulin Rouge!), animatorzy dla dzieci pod postacią Mickey i Minnie Mouse, tradycyjna muzyka rumuńska, DJ, fontanna z czekolady i nie wiem co jeszcze bo przed dziewiątą poszliśmy do domu, ale na pewno był ogromny tort i być może pokaz sztucznych ogni.

Na koniec dla chętnych Maria Buza i muzica populara romaneasca, to tylko osiem minut, a na weselach i chrzcinach oni tak mogą cały czas!



środa, 4 czerwca 2014

06/04/2014

W 1989 roku byłoby to niemożliwe, a dziś... Wałęsa na plakatach w Rumunii, obok Angeliny Jolie i rekinów, na tym chyba właśnie polega różnica między tym co jest i tym co było 25 lat temu. :)

                \

piątek, 30 maja 2014

05/30/2014

My tu gadu gadu o panach i paniach, a tym czasem Polska jest gościem specjalnym targów książki Bookfest w Bukareszcie. W związku z tym od początku tygodnia Rumunię odwiedzili m.in.:Minister Kultury - Bogdan Zdrojewski, Danuta Wałęsa i Janusz Wiśniewski. Swoją obecność zapowiedziały również Dorota Masłowska i Małgorzata Rejmer. Radio RFI na bieżąco relacjonuje wydarzenia z Bookfestu, także w telewizji można usłyszeć o Szymborskiej, Różewiczu i Lemie. To budujące, biorąc pod uwagę spadające wskaźniki czytelnictwa w ogóle.
Również wczoraj odbył się pokaz przedpremierowy najnowszego filmu Wajdy o Wałęsie, który dziś wchodzi do kin. Naprawdę mam wrażenie, że Polska jest obecna dosłownie za każdym rogiem.
Mało tego, zupełnie przypadkiem okazało się, że sandałki, które wczoraj kupiłam dla Sandry są made in Poland :)

czwartek, 22 maja 2014

05/22/2014

Dziś będzie o moich obserwacjach na temat płci, czyli o równościach i nierównościach w Rumunii

W Rumunii zwycięzca tegorocznej EUROWIZJI nie wywołał takich emocji, jak w Polsce (niezdrowych emocji). Panie uśmiechały się ironicznie, panowie wzgardliwie i tyle. I wcale nie oznacza to, że Rumuni są tolerancyjni, wręcz przeciwnie, bo na przykład parada równości w Bukareszcie w ostatnich latach liczyła sobie jedynie 150-400 uczestników (dane z lat 2009-2013). Rumuni po prostu nie widzą potrzeby dyskutowania na tematy, które wydają im się mało ważne (a już na pewno nie politycy i nie w telewizji). Nie roztrząsają także kwestii oczywistych, bo w Rumunii kobieta, to kobieta (i każdy mężczyzna zna jej rolę, dlatego wielu Rumunom podobał się występ Cleo...), a mężczyzna to mężczyzna, a jeśli zdarzy się inaczej, to jego problem i nie jest to temat do publicznych debat.

Inną stroną medalu jest również brak dyskusji na temat równouprawnienia kobiet, które teoretycznie jest, ale w praktyce... no właśnie, jak wspomniałam wyżej, każdy mężczyzna w Rumunii zna rolę kobiety.
Kobiety w Rumunii są podziwiane, jeśli są piękne, ale rzadko są szanowane za swoje osiągnięcia, a ich zdanie z reguły znaczy mniej niż zdanie mężczyzny. Jeśli kobieta chce mieć coś do powiedzenia, musi wybrać świat kobiet, bo bez względu na to, jak będzie mądra, dla mężczyzny zostanie tylko "głupią babą".
Generalizuję, bo wyjątki oczywiście są i nie każdy Rumun to szowinistyczna świnia, ale wystarczy poobserwować przez chwilę tłum na ulicy, żeby zobaczyć jak kształtują się tu role społeczne.
Małgorzata Rejmer w swojej książce o Bukareszcie uzasadniała brak szacunku i przedmiotowe traktowanie kobiet w Rumunii uwarunkowaniami socjologiczno-historycznymi i silnym wpływem Imperium Osmańskiego, coś w tym jest.
Nie raz zdarzyło mi się, że witający się z Frankem (nieznajomy) mężczyzna  podawał rękę tylko jemu, mnie kompletnie ignorując. Wśród przyjaciół jest oczywiście inaczej, ale taki na przykład hydraulik nie wyjaśni mi w czym tkwi problem i o ile na początku tłumaczyłam to brakiem znajomości języka, to teraz wiem, że dla hydraulika jestem "głupią babą" która i tak nie zrozumie dlaczego pompa się zatyka, więc nie ma sensu ze mną gadać i nie ważne, że mam inżynierskie wykształcenie.
Jedyną metodą na uzyskanie posłuchu, jest zrobienie karczemnej awantury z krzykiem i groźbą, że 'powiem mężowi' i wtedy każdy chodzi jak w zegarku i wszystko mi tłumaczy.
Rozumiecie o co mi chodzi? To jest powszechne, będąc kobietą w Rumunii jesteś uwielbiana przez swojego mężczyznę, szanowana przez jego ojca (jako matka jego wnucząt) i przyjaciół (jako żona ich przyjaciela) oraz ignorowana jako człowiek, członek społeczeństwa. Co ciekawe, nie widziałam tego, zanim zamieszkałam w Rumunii. Na początku miałam wrażenie, że Rumunii są otwarci jako naród i szarmanccy wobec kobiet, jak się okazało to pierwsze wrażenie jest tylko otoczką.

Nawet Franek, który od początku wydawał mi się inny (ale to nic dziwnego, bo miłość zaślepia), który zna moje poglądy i nie raz widział, jak się we mnie gotowało, który mówi że rozumie, szanuje mnie i liczy się z moim zdaniem, czasami potrafi zachować się jak ostatni szowinistyczny palant... więc nie dziwią mnie komentarze panów pod adresem Cloe i jej występu na Eurowizji.

Na zakończenie, a propos Cloe, robót domowych i seksizmu, rumuńska wokalistka Loredana kilka lat temu nakręciła teledysk "Apa" (woda), który wpisuje się w to, co opisałam wyżej (z przymrożeniem oka oczywiście), ponad 11 i pół miliona wyświetleń na youtube... nieźle:

poniedziałek, 19 maja 2014

05/19/2014

Wczoraj zrobiliśmy coś, co z reguły robią tylko turyści, nie mieszkańcy, a mianowicie City Bus Tour.
Nie przejechaliśmy całej trasy, bo jest długa i Sandra zaczynała się nudzić, ale dowiedziałam się na przykład, że Dom Wolnej Prasy (Casa Presi Libere, wcześniej nazywany Casa Scanteii, kiedyś już o nim wspominałam, to ten budynek podobny do Pałacu Kultury, tylko niższy, przed którym ostatnio stawały dziwaczne rzeźby) powstał w miejscu, gdzie wcześniej był hipodrom. Kiedyś budowla była powodem do dumy, a teraz media płaczą, że Bukareszt jest jedyną stolicą europejską bez hipodromu. Ja tam nie wiem, w życiu na wyścigach nie byłam, może dlatego że nie mam odpowiedniego kapelusza :)
To było bardzo wesołe doświadczenie i zdecydowanie, polecam, ale raczej w weekend, żeby nie stać w korku, bo rozpoczęła się budowa nowego tunelu, który ma nam ułatwić życie, ale na razie utrudnia, i własnie w okolicy Domu Prasy można utknąć na dobre pół godziny. Franek mówi, żebym się przyzwyczaiła, bo tak będzie przez najbliższe dwa lata. A ja znalazłam sobie sekretny objazd i w godzinach szczytu dojeżdżam do centrum w 25 minut, góra, ale obawiam się, że to tylko kwestia czasu i inni też go znajdą. 


A teraz Sandra chce jechać tramwajem... to może za tydzień. 

wtorek, 13 maja 2014

05/13/2014

A nie mówiłam? Simona Halep pnie się w rankingu WTA i jest już na 5 miejscu z poważnym widokiem na czwartą pozycję, za moment będzie deptać po piętach Agnieszce Radwańskiej, która na chwilę obecną jest trzecia.

Bukareszt czeka na Sekretarza Generalnego NATO, a za tydzień na vice Prezydenta Stanów Zjednoczonych, w związku z tym będą podjęte nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, a my czekamy na nadzwyczajne korki. Na dodatek ma padać i wiać, więc naprawdę najlepiej to nie wychodzić z domu.


A ja miałam urodziny, bardzo miłe urodziny, Sandra odśpiewała mi uroczyście (w łazience) 'La Multi Ani' a potem 'Sto lat' i pobiegła przymierzać moje buty, a mi się zakręciła łza w oku, ze szczęścia oczywiście ;)

czwartek, 8 maja 2014

05/08/2014

W ramach kontynuacji tematu o sławnych ludziach z Rumunii przejdę do tych, którzy jeszcze nie są, ale chcą być sławni.
Nie jestem wielbicielką programów z cyklu "mam lub nie mam talentu, ale chcę wystąpić przed kamerą", wręcz przeciwnie, unikam ich jak mogę, jednak rumuńska wersja "Mam Talent" kojarzy mi się z czasem, gdy byłam na macierzyńskim, uczyłam się języka i powtarzałam za Mihaiem Petre: 'Mergeti mai departe' (czyt. Mrdżec mai departe, czyli przechodzisz dalej). 
A propos Mihai Petre (tancerz, aktor, choreograf) jest ożeniony z Polką, podejrzewam, że to również przyciągnęło moją uwagę do pierwszej edycji programu, dzięki której poznałam też, kto to Andra (piosenkarka, która wtedy była w ciąży i wyglądała przepięknie, a potem urodziła na tym samym oddziale co ja) i Andi Moisescu (dziennikarz, prezenter telewizyjny, który z kolei przypomina mi polskiego Pawła Wilczaka i chyba dlatego go lubię). 
Ale do rzeczy...w tym roku (to już czwarta edycja programu) trafiłam na ćwierćfinałowy występ grupy Space i bardzo, ale to bardzo podobał mi sie ich taniec cieni, a melodia jest w Rumunii hitem ostatnich miesięcy, więc w ogóle szał.

Dla zainteresowanych filmik do obejrzenia tutaj (tylko trzeba najpierw przebrnąć przez idiotyczną reklamę McDonalda):

lub na youtubie, ale tutaj jakość kiepska, chyba ktoś to nagrywał telefonem ;)

poniedziałek, 5 maja 2014

05/05/2014

Dziś będzie kulturalnie, czyli o sławnych ludziach z Rumunii

"Ionesco Rumunem!? Ionesco był Francuzem!" Krzyknęłam na Franka mniej więcej pięć lat temu. Taaaa, a "Kopernik była kobietą…"  a tak naprawdę to Eugen Ionescu, dramaturg, król absurdu, był w połowie Francuzem (po matce), a w połowie Rumunem, o czym nie wiedziałam, bo nie uważałam na lekcjach polskiego, albo zapomniałam.
Urodzony w Rumunii (1909) ostatecznie wybrał Francję (zmarł w Paryżu w 1994 r.) i wcale mu się nie dziwię, bo komunistyczna Rumunia owszem była absurdem, ale tworzyć by w niej nie mógł.

Dzieciństwo Ionescu przebiegało dosyć dramatycznie, gdy miał 4 lata wyjechał z rodzicami do Francji, ale mieszkał tam tylko do 15-go roku życia, wtedy ojciec zabrał go razem z siostrą do Rumunii, ponieważ matka straciła prawo do opieki nad nimi, można się więc domyślać że wesoło w tym domu nie było. Mało tego, nowa rodzina też nie była lepsza, był bity i poniżany, uważa się, że ta trauma wpłynęła na późniejszą  jego twórczość.
Ionescu skończył liceum i studia w Bukareszcie, przez jakiś czas pracował jako nauczyciel języka francuskiego. W 1938 roku wyjechał do Paryża i dopiero tam na dobre rozpoczęła się jego działalność literacka. Napisał doktorat, którego nigdy nie obronił, a za sprawą polityki Mihaia Antonescu (ówczesny pro-faszystowski minister spraw zagranicznych) pełnił funkcję attache kulturalnego poselstwa rumuńskiego w Paryżu, jednak jego działalność polityczna była minimalna i ograniczała się do tłumaczenia współczesnych mu autorów rumuńskich na francuski i pilnowania ich publikacji we Francji.

Kariera literacka Ionescu zaczęła się od krytycznych esejów, zebranych w tomie pt.: "Nie!", w których atakował główne postacie ówczesnej literatury rumuńskiej. Praca została nagrodzona, a ukazanie absurdalnej banalności istnienia, nieuchronności śmierci i nicości ludzkiej egzystencji, docenione i już w 1950 roku miała miejsce francuska premiera "Łysej śpiewaczki", jego pierwszej sztuki. Potem była "Lekcja" i "Krzesła" i wiele innych. Ionesco (to sfrancuszczona wersja Ionescu, którą wszyscy znamy) publikował aż do 1988 roku.
Wiele utworów Ionesco zostało przetłumaczonych na rumuński (po 89 roku) i są wystawiane w bukaresztańskich teatrach, ale sądząc po plakatach, wcale nie częściej niż w Warszawie, Paryżu, czy w Nowym Jorku.

Rokrocznie organizowany jest w Bukareszcie studencki festiwal teatru absurdu „Eugene Ionesco”.

Skoro zaczęłam od literatury, to nie mogę nie wspomnieć o jedynym literackim Noblu dla Rumunii; Herta Müller, Rumunka urodzona w niemieckiej rodzinie z Transylwanii w 1953 roku. Ojciec, w czasie wojny, jak większość obywateli Rumunii narodowości niemieckiej został wcielony do Waffen-SS, po wojnie kierowca ciężarówki. Matka, zaraz po wojnie została zesłana na 5 lat do sowieckich łagrów.

Müller skończyła szkołę w Rumunii. Studiowała germanistykę i literaturę rumuńską  na uniwersytecie w Timiszoarze. Przyjaźniła się z członkami grupy "Banat", składającej się z uczniów i pisarzy niemieckich z Rumunii, kontestujących reżim komunistyczny, czym zwróciła na siebie uwagę securitate.
Mimo pilnej obserwacji przez służby bezpieczeństwa, pozwolono jej w połowie lat 80-tych na wyjazd do RFN, po którym wróciła do Rumunii. W 1987 roku wyjechała do Niemiec na stałe.
Pierwszą nagrodę literacką (imienia Adama-Müllera-Guttenbrunna) otrzymała w 1981 roku w Timiszoarze. Literacką nagrodę Nobla otrzymała (w 2009 roku) za „połączenie intensywności poezji i szczerości prozy w przedstawieniu świata wykorzenionych”.
Rumunii są dumni z pani Müller, ale nie darzą jej wielką miłością.

Zupełnie inaczej postrzegany jest Constantin Brancusi (1876-1957). Tego absolutnie wybitnego rzeźbiarza, Rumuni kochają, chociaż w 1952 roku uzyskał francuskie obywatelstwo, a przed śmiercią (w Paryżu) swoją pracownię zapisał Francji, a nie Rumunii, ale zważywszy na okoliczności polityczne i rozkwitający wtedy w Rumunii komunizm, nie można mu odmówić racji.

Uważa się, że Brancusi stworzył podstawy nowoczesnej rzeźby. "Śpiąca muza" z 1909 roku zapoczątkowała nowy nurt, tzw. abstrakcję organiczną. W 1913 roku Brancusi wystawił swoje prace na Armory Show (International Exhibition of Modern Art, pierwsza wystawa sztuki nowoczesnej w Stanach) w Nowym Jorku. W latach 1920-1940 w swojej twórczości podjął temat ptaka w locie, którym zasłynął, w sumie wyrzeźbił 27 takich dzieł, w tym 5 marmurowych i 9 odlewów z brązu. Najsłynniejszą z nich jest "Ptak w przestrzeni" znajdujący się w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku.


Brancusi inspiruje do dzisiaj, zapoczątkowany przez niego nurt przetrwał (nawet w sztuce użytkowej, sama mam w domu świeczniki przypominające kształtem "Niekończącą się kolumnę"), a 19 lutego 2011 roku Google postanowiło uczcić 135 rocznicę urodzin mistrza, zmieniając na jego cześć swoje logo (źródło: Matt McGee).

Wciąż inspiruje również George Enescu (1881-1955), każdej jesieni w Bukareszcie organizowany jest największy w Europie, a może i na świecie, festiwal muzyki klasycznej jego imienia (na zdjęciu motyw z plakatów), koncerty trwają prawie cały miesiąc i przyjeżdżają na nie orkiestry i soliści z całego świata.
Enescu bez wątpienia był geniuszem, w wieku zaledwie 7 lat został przyjęty do konserwatorium muzycznego w Wiedniu, które ukończył w ciągu 5 lat, a dalszą naukę kontynuował w Paryżu. 


Był kompozytorem, skrzypkiem, pianistą, dyrygentem i pedagogiem, jedną z najwybitniejszych postaci świata muzycznego na początku XX wieku. Pisał symfonie, opery, suity, kwartety i wiele, wiele innych.
Poniżej link do Rapsodii Rumuńskiej cz. I:


O czterech pierwszych znanych Rumunach może słyszeliście, ale wiecie kim była Ana Aslan

Ana Aslan (1897-1988) była lekarzem, gerontologiem.
Odkryła zastosowanie roztworu prokainy (tzw. geriokainy) w opóźnianiu procesu starzenia się i mimo że jej skuteczność była później kwestionowana, wiele osobistości międzynarodowych (m.in.: Tito, Charles de Gaulle, J. F. Kennedy, Indira Ghandi, Marlene Dietrich, Salwador Dali) przybywało do niej na terapię "Gerovitalem". 
Franek powiedział mi, że jego babcia też chodziła na zastrzyki z "Gerovitalu", to był szał i szyk przełomu lat 70-tych i 80-tych.


Wspólnie z farmaceutką Eleną Polovrageanu opracowała  i opatentowała "Aslavital" produkt geriatryczny wprowadzony do produkcji przemysłowej w 1980 roku. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że pani Aslan była prekursorem medycyny młodości.

A Gerovital to dziś znana marka kosmetyczna, jej produkty dostępne są także w Polsce (widziałam na opakowaniach opis produktu w języku polskim), w Grecji, na Węgrzech i w Wielkiej Brytanii. 



A skoro już jesteśmy przy medycynie, to warto przypomnieć o Nicolae Paulescu (1869-1931), lekarzu, fizjologu, naukowcu, profesorze Uniwersytetu Medycznego w Bukareszcie,  który przyczynił się do odkrycia związków przeciwcukrzycowych hormonu uwalnianego z trzustki, później nazwanego insuliną.
Już w 1916 roku (Banting i Best ogłosili odkrycie insuliny w 1922 roku, a w 1923 Banting dostał za to odkrycie nagrodę Nobla!) Paulescu wyizolował substancję, którą nazwał Pancreiną (obecnie insulina), jej wyciąg wstrzykiwał dożylnie psom z cukrzycą i zaobserwował, że po zastrzyku patologicznie wysoki poziom cukru we krwi chwilowo wracał do normy. Dalsze badania przerwała mu I Wojna Światowa. 


Po wojnie, od lipca 1921 roku Paulescu opublikował cztery artykuły opisujące badania, ostatni z nich, najbardziej szczegółowy, pojawiał się w sierpniu 1921 roku.
Pomimo niewątpliwie dużego wkładu w rozwój wiedzy o ludzkim metabolizmie, Nicolae Paulescu jest niemal całkowicie ignorowany przez zachodnią historiografię naukową.


W dziedzinie medycyny doceniony za to został George Emil Palade (1912-2008), który w 1974 roku otrzymał nagrodę Nobla „za odkrycia dotyczące strukturalnej i funkcjonalnej organizacji komórki”.

George Palade był lekarzem i człowiekiem nauki, ukończył medycynę w Bukareszcie, w czasie wojny służył w Armii Rumuńskiej, a krótko po niej, w 1946 roku wyjechał do Stanów, gdzie rozpoczął karierę naukową.
W 1986 roku został odznaczony przez prezydenta Regana.




A kto pamięta gibką Nadię Comaneci (ur. 1961) zdobywczynię pięciu złotych medali olimpijskich?

Pani Nadia jest legendą rumuńskiego sportu i wzorem do naśladowania dla tysięcy dziewczynek (istnieje nawet lalka Nadia, gimnastyczka). Jako pierwsza w historii gimnastyki, aż 7 razy dostała maksymalne noty.

W 1989 roku (ale jeszcze przed rewolucją) uciekła z Rumunii do Austrii, gdzie w ambasadzie USA poprosiła o azyl i pozostała Stanach. Obecnie udziela się w akcjach charytatywnych, została wiceprzewodniczącą Rady Dyrektorów Międzynarodowych Olimpiad Specjalnych, ufundowała także klinikę w Bukareszcie dla sierot i dzieci z ubogich rodzin. Rząd Rumunii nadał jej tytuł Honorowego Konsula w USA.
Rumuni ją uwielbiają.


Kolejna legenda sportu to Ilie Nastase (ur. 1946), tenisista, który największe sukcesy odnosił na początku lat 70-tych kiedy to wygrał turnieje: US Open (1972) i Roland Garros (1973). W sumie w grze pojedynczej wygrał 57 turniejów rangi ATP World Tour.

On również stał się wzorem do naśladowania, choć ostatnio nie ma najlepszej pracy, ale teraz rumuński tenis ziemny ma nową, młodą gwiazdę Simonę Halep (ur. 1991), która na początku 2013 roku była notowana na  47. miejscu w rankingu WTA, a na koniec roku była już na 11. i założę się, że jeszcze o niej usłyszymy.

Długo zastanawiałam się kim zamknąć moją listę sławnych Rumunów i w końcu stwierdziłam, że król będzie najbardziej odpowiedni, bo dziś, poza Rumunią i innymi monarchiami, mało kto pamięta, że wciąż żyje ostatni król Rumunii Michał I.

Mihai I (ur. 1921), syn Karola II i księżnej Heleny, pochodzi z dynastii Hohenzollern-Sigmaringen. Był następcą Ferdynanda I (swojego dziadka). Panował w latach: 1927–1930 i 1940–1947. W sierpniu 1944 przeprowadził obalenie dyktatury Iona Antonescu. W grudniu 1947 pod sowieckim naciskiem abdykował i emigrował do Szwajcarii. 


Do dziś przebywa na emigracji, a jego wizyty w kraju są powodem wielu dyskusji na temat przywrócenia monarchii w Rumunii. Podczas jego pierwszej wizyty po upadku komunizmu, w 1992 roku rząd przestraszył się jego popularności do tego stopnia, że zakazał mu wjazdu do kraju przez kolejne 5 lat! Mimo ogromnej sympatii społecznej, ustrój monarchistyczny w Rumunii raczej nie powróci, więc król pozostaje tylko symbolem.

(Zdjęcia w kolejności wykorzystania: www.icr.ro; www.port.ro; www.humanitas.ro; www.jurnalspiritual.eu; www.farmec.ro; www.rounite.com; www.umfcaroldavila.ro; www.time.com; www.treizecizero.ro; www.tvr.ro)